Bursztyn

20. 10. 31
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Bursztyn (a sprawa strzyżowska).

 Polskie złoto. Najchętniej przywożony i kupowany nad morzem, noszony jako biżuteria we wszelkich postaciach, bądź zalewany spirytusem i pity, czy wcierany jako panaceum na wszystkie boleści. Już starożytni Grecy czy Rzymianie, Arabowie i Egipcjanie napawali się cudownymi właściwościami bursztynu i zatracali w wonności dymu wydobywanego podczas jego spalania. Na początku XVIII wieku, epidemia dżumy dotknęła tak Polskę, jak Prusy, ale mężczyzn pracujących w Królewcu przy wydobyciu i obróbce jantaru, nie dotknęła. Przypadek, czy jednak jest coś w tej wierze w zdrowotne działanie bursztynu? Nie jest moim celem opis działania nalewki, czy podanie nań przepisu. W obecnej dobie każdy ma dostęp, czy to do gotowej mikstury, czy do przepisu, by ją sporządzić. W zasadzie, chcę zwrócić Twoją, Czytelniku, uwagę, że coraz bardziej zachwyca nas natura i naturalność, bycie eko i postępowanie zgodnie z zasadami bio. Trochę tak jakbyśmy bali się, że dla nas tej natury nie wystarczy, dlatego chcemy napawać się nią na zapas. Przykłady? A proszę uprzejmie! Będąc w Sandomierzu kupujemy drobiazg z krzemieniem pasiastym, bo stamtąd i bo nasz, polski. No i naturalnie cydr, bo Sandomierszczyzna z jabłek szeroko jest znana. Gdy pojedziemy w Tatry, z pewnością wrócimy z oscypkiem, albo kierpcami, bo kupno góralskiej ciupagi- to już ryzyko, że zrobiły ją małe, chińskie rączki. Biłgoraj, niby lubelski, ale mocno ciążący ku Podkarpaciu, zaskoczy nas pierogami z kaszą i serem oraz pierogiem biłgorajskim, który pierogiem nie jest, lecz czymś co przypomina pieczeń lub pasztet, ale z kaszy gryczanej. Z Krakowa przywozimy szmacianego lajkonika, z Krosna szklaną błahostkę, z Wieliczki św. Kingę na krysztale soli, z Gór Świętokrzyskich babę Jagę na miotle, a z Rudnika nad Sanem wiklinowy drobiazg. A my? Co my mamy takiego, co wyróżni nas spośród innych? Co sprawi, że zechcą do nas przyjeżdżać i wydawać „miliony monet” (dziękuję za określenie pani Dorro). Coraz śmielej poszukujemy lokalnych smaków, miejscowych delicji. Mamy swoich okresowych dostarczycieli wiosennej, brzozowej wody życia. Mamy swoich pszczelarzy, czy bartników, którzy każdy miód są w stanie dla nas wyczarować: faceliowy, pokrzywowy, nawłociowy, malinowy, a jak trzeba, to i koniczynowy. Mamy tu żyjących zielarzy i twórców zdrowotnych nalewek, swoich serowarów i kompozytorów specjalnych kosmetyków i mydeł. Mamy grzybiarzy, którzy wejdą do lasu, powęszą na jego skraju i już wiedzą czy będą tu grzyby, czy szkoda zelówek. Mamy majowe strumienie salamander, ale po co się chwalić, jeszcze przyjadą się gapić? Mamy miłośników wina i jego producentów w klimatycznych winnicach, a enoturystów nie zapraszamy jakoś szczególnie. Mamy najlepsze w Polsce śliwki w czekoladzie, ale choćby we Wrocławiu ich nie kupisz, bo… nie są tam wysyłane. Mamy uznanych fotografików, a nawet wirtualnej ich galerii nie mamy. Zresztą, poza Galerią Miejską, do której: ręka w górę, kto był lub choćby „bywnął” z raz; rzadko kto się zapuszcza w celach zwiedzenia jej. W naszych okolicach ulokowały się świetne (co do poziomu) obiekty agroturystyczne, ale nie jest to szczególnie dopieszczany produkt eksportowy ziemi strzyżowskiej. Ręce naszych cukierniczek, „tortowniczek”, „mufinkarek” robią „cuda świata” i „niebo w gębie”, ale kto wie, ten wie, a pozostali niech obejdą się smakiem. I wciąż z tego bogactwa ludzkiej wyobraźni i pracowitości, nie robimy naszej lokalnej specjalizacji.

Otrzymaliśmy od losu, opatrzności, sama nie wiem od kogo/ czego, niezwykły dar. Tym darem jest umieszczenie na mapach Googla, wykorzystywanych przez tysiące kierowców, przejazdu przez strzyżowską obwodnicę, dla kierujących się z autostrady w Bieszczady. Jeśli nawet do jednego procenta podróżujących dotrze, że warto do nas przyjechać i celowo się tu zatrzymać, będzie to jak wygrany na loterii los. Los czasem znaczy karty, sprytny wie ,jak z tych podpowiedzi korzystać. Czy my umiemy być sprytni?