23. 05. 13
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Uwielbiam kolory kamieni. Zbieram je od zawsze. Gdzie nie zdarzyło mi się być, wracały ze mną okruchy ziemi z tamtego obszaru. Zwykle mówiłam sobie, że wraca ze mną dobra energia  i historia  miejsca, po którym dane mi było chodzić. Stale uważałam, że kamyki, kamienie to rodzaj pozdrowienia i dobrych dla mnie życzeń. Mamy w domu ich całą kolekcję, mało tego- dobrze wiem skąd są. Od lat lubię jaskinie, wąwozy, pustynie. Uwielbiam ten koloryt, tak inny od naszego, od bursztynowej ochry, przez cynamonową sjenę paloną, palisandrowe wybarwienia cienistych grot, romantyczną sepię, herbaciane i tycjanowe odcienie piasków, mahoniowe i oliwinowe pasma skał... Jak widać - mój żywioł. Marzyłam żeby pojechać na Wadi Rum. Trochę inaczej marzyłam, niż udało się zrealizować, ale jak to mówią „pierwsze śliwki, robaczywki”. Haszymidzkie Królestwo Jordanii jest kolejnym, arabskim krajem, w którym byliśmy. Nie mam zamiaru sprawozdawać naszego pobytu, bo każdy może na you tube obejrzeć mnóstwo filmów o tym kraju, poczytać przewodniki, samemu pojechać i na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Zwykle nasze wyjazdy wiążą się z objazdem, bo szkoda mi życia na sączenie drinków z palemką nad brzegiem hotelowego basenu i na opalanie się, aż do osiągnięcia kolorytu skóry starej Indianki.

Pojechaliśmy w znakomitym czasie czyli na końcówkę ramadanu i początek arabskiego świętowania po ich poście. Nadto, szczęściem byliśmy po blisko tygodniowych ulewach, więc widzieliśmy prawdziwą wiosnę, którą słońce szybko przemieniało w skwarne lato. Napiszę o zaskoczeniach, które mnie w tym kraju spotkały. Czyli przede wszystkim niezwykła serdeczność mieszkańców, bez nachalności znanej mi z Egiptu- uśmiechy, machania, pozdrowienia od dzieci, po najstarszych i tak do wszystkich, bez handlowego kontekstu. Każdy chętnie zrobi sobie z nami zdjęcie, nie bojąc się, jak Marokańczyk, że fotografia „zabierze” mu duszę. Kolejne zaskoczenie: nawet najmniejszą, kupioną rzecz otrzymujesz zapakowaną w foliówkę, nic dziwnego, że wala się ich wszędzie sporo. Dalej- w miastach wąskie ulice często  kończą się schodami. Koronnym przykładem jest miasto Al-Karak, znane z ruin średniowiecznego zamku z czasów Krzyżowców. Nikogo nie interesuje dostępność komunikacyjna dla mniej sprawnych mieszkańców. Nadal sporo checkpoint'ów, chociaż nasz autokar był rzadko zatrzymywany, a jeśli już, to kierowca mówił słowo brzmiące jak: „Bolanda” i policjant uśmiechał się szeroko, machając serdecznie. Zaskoczyła mnie trochę dowolność strojów kobiet - od takich stricte europejskich, przez hidżaby w różnych kolorach, było trochę kobiet w nikabach, ale z reguły były to starsze panie i zaskakująco dużo młodych kobiet w burkach, co w kontekście 35 stopni w cieniu było dla nas trudne do zrozumienia. Kolejną osobliwością tamtego miejsca był fakt, że Jordania wymieniła się z Arabią Saudyjską ziemiami, dostając spory dostęp do wybrzeża Morza Czerwonego. Leżący po drugiej stronie zatoki izraelski  Eilat lata świetności i elegancji architektonicznej ma już nieco trącące myszką. Natomiast rezydencje, mariny i hotele Aqaby są bardzo współczesne i dostatnie. Płynęliśmy na rejs po Zatoce Aqaba i mieliśmy szczęście, bo w swojej rezydencji przebywał król Abdullah II. Na jego cześć odbywały się pokazy samolotowej akrobacji zespołowej, trwające ok 1,5 godziny. Nie można było oderwać oczu od tego widoku.

Zaskoczyła nas wspaniała kuchnia, pyszna jagnięcina, doskonale przyrządzone ryby i niektóre słodycze. Choć te ostatnie mają taki poziom słodkości i „ulepkowatości”, że nawet dla mnie, która słodycze lubię, jest trudny w odbiorze. No i królowa- kawa, ale tylko ta parzona w piasku, może być z kardamonem, ale może i bez. Oczywiście bez zdumienia, ale z przyjemnością napawaliśmy się dźwiękami arabskiej ulicy nocą. Mieszkaliśmy w centrum Aqaby i z czwartego piętra hotelu mogliśmy do 3 nad ranem podziwiać ich świętowanie końca ramadanu. A jest to czas rodzinnych wyjazdów, spotkań i biesiadowania, więc było na co popatrzeć.

Naturalnie byliśmy także w Petrze, stolicy królestwa Nabatejczyków, jednym z współczesnych 7 cudów świata. Te kolory skał, ta precyzja architektoniczna, poezja miejsca, cała historia tego genialnie rządzonego narodu.. Ach! Szliśmy wąwozem As- Sik razem z Włochami, Francuzami, Koreańczykami, Tajami, Hiszpanami, wycieczką zorganizowaną Rosjan. Wszyscy jednakowo zachwyceni. No, może poza końmi, mułami, wielbłądami, które pod górę dźwigały spoconych, europejskich grubasów (niestety). Zaskoczeniem była dla nas wysoka, być może sztucznie utrzymywana, wartość dinara oscylująca wokół 7 złotych. I to jak Jordańczycy tę drożyznę wytrzymują, zarabiając miesięcznie ok. 500 dinarów, a 2/3 pracujących zatrudnia król, zatem wiadomo dokładnie ile zarobki wynoszą. W ostatnim dniu pobytu, już na lotnisku, minutkę przed początkiem odprawy, otrzymaliśmy komunikat, że musimy opuścić budynek, bo... przez halę odlotów będzie przechodził minister odlatujący do Ammanu. A wśród odlatujących byli wyłącznie Polacy, którzy nawet nie byliby w stanie owego ministra zidentyfikować. Porcik malutki, może kilka lotów na dobę, a tu taka sytuacja. No cóż, wszędzie dobrze, ale zieleń piękna jest tylko u nas, a także najważniejsza  konkluzja: w domu najlepiej!

18. 12. 11
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

Takie mgliste okoliczności przyrody i krótkie dni zawsze prowokują mnie do planowania urlopów na kolejny rok, bądź do wspominania wyjazdów minionych. Ponieważ na następny rok mam plan taki : nie wiadomo dokąd, za to kiedy, za ile i na jak długo, to i owszem, zaplanowane, pozostaje mi rozpamiętywać słoneczne chwile przeżyte niedawno. Późnym latem.

W tym roku jednym z wybranych przez nas kierunków, czy jak się obecnie mówi, destynacji, była Albania( wraz z zaczepieniem o Kosowo i Macedonię). Na szczęście samolotem, bowiem podróże do 500 - 700 km lubię, ale przy dystansie powyżej, już mi ta sympatia przechodzi.

 W myśleniu o tym kraju wciąż dominuje myślenie o nim jako o krainie bunkrów, dziurawych dróg, osiołków, starych mercedesów i Albańczyków żyjących poza Albanią. Nie ważne jest, że od pięciu lat kraj ów przeżywa najazd turystów i rozwój przemysłu turystycznego z prędkością iście kosmiczną. Nasza czwórka wybrała termin tuż po rozpoczęciu roku szkolnego, dzięki czemu osobiste doświadczenia owego najazdu nas ominęły. Mogłabym pisać o przemiłych studentkach pracujących jako kelnerki w naszym hotelu – Bleonie i Elce, które zawzięcie uczyły nas niełatwych albańskich zwrotów grzecznościowych (faleminderit), świetnym ambasadorze polskości, byłym studencie UW, będącym naszym przewodnikiem po zawiłościach bałkańskich ( faleminderit Flobens ), o uśmiechach i życzliwości Albańczyków, spotykanych na każdym kroku. Dla równowagi mogłabym pisać o chodnikach bez płyt, za to wysypanych niewielkimi okrąglaczkami ( spróbujcie iść po tym w klapkach lub w butach na obcasach!). Albo o zaskoczeniach typu brak możliwości zapłacenia kartą za zakupy na przykład na lotnisku im św. Matki Teresy z Kalkuty w Tiranie. A może o całkiem legalnej propozycji od pogranicznika- możesz bez paszportu przekroczyć granicę , ale to kosztuje 50 euro( serio, byłam tego świadkiem, nie zmyślam). Bo o specyficznym podejściu do czasu, i o roli kawy w rozwiązywaniu problemów wszelakich, wiedzą wszyscy, którzy cokolwiek o tym kraju przeczytali. Mogłabym coś skrobnąć o Macedonii, w której Macedończycy to prawdę mówiąc Albańczycy i wszyscy to wiedzą, ale jednak.... Macedonia. Albo o Kosove ( to nie literówka, Albańczycy tak mówią o tym państwie), które niby jest Serbią, ale mieszkają tam Albańczycy. Ah Bałkany! kto zrozumie bałkańską duszę?Pisać o widokach, które zapierają dech, o wszystkich odcieniach kolorów ziemi, całkiem mi się nie chce.Każdy może zobaczyć zdjęcia w internecie i wyrobić sobie własną opinię.

Czy tam pojadę ponownie? Nie wykluczam, bo zawsze tęsknię za życzliwym człowiekiem. A takich ludzi spotkałam w Albanii wyjątkowo dużo.

 

21. 03. 15
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

 Nie jest moim zamysłem opisywać pobyt w Izraelu dzień po dniu. I tak, kto nie był, ten nie zrozumie jakie uczucia towarzyszą na tej ziemi pielgrzymom, jak ptaki przelotne. Takim nam, w tych kwietniowo - majowych dniach. Wydaje się, że wiele osób obejrzało zdjęcia na stronie parafii. I wiem, że sporo osób zrobiło to, nim ci, którzy byli z nami w Ziemi Świętej, zerknęli na nie i w zaciszu duszy powiedzieli sobie: ja tam byłam? Boże mój, nie pamiętam zupełnie…
Ksiądz doktor Piotr Łabuda, nasz przewodnik, zapomniał bowiem każdego dnia zaplanować „krótki odpoczynek” . Można było wybrać odpoczywanie, gdy jechaliśmy autobusem. Było to jednakże zadanie niewykonalne, bo ten przewodnik cały czas opowiadał, zresztą fascynująco i szkoda było czasu na spanie. Konkludując - z pewnością nie była to wyprawa dla osób bez kondycji.
Pierwszego wieczoru w Betlejem powiedziałam do moich współspaczek Ewki i Hani, że mam wrażenie, że jestem tu już 2 tygodnie. Taka była mnogość kolorów, kształtów, zapachów, dźwięków i wszelakich wrażeń, które w normalnym życiu dzieją się i docierają do mnie właśnie przez czas około dwóch tygodnie.
Oczywiście zasłoną milczenia okrywam specyficzne poczucie porządku które nie rzadko obserwowaliśmy na ulicach…Nasi komunalnicy mieliby tam co robić do końca świata i trzy dni dłużej.
W pierwszych dniach po przyjeździe Bóg szczególnie nam błogosławił, a przynajmniej tak nam powiedziano. Padało. O tej porze roku takie zjawiska atmosferyczne, to dla kraju importującego wodę prawdziwa gwiazdka z nieba. Z tym, że my, nastawieni na inne temperatury i doznania pogodowe, mieliśmy w tym względzie zdanie odrębne i dokładnie odwrotne.
Pierwszy okruch pielgrzymkowego tortu, czy może bardziej zrozumienie jakiegoś jego składnika, to winnice Cremissan. Patrzymy ze wzgórza, z ogrodu domu zakonu salezjanów na monstrualny mur odgradzający Betlejem od Jerozolimy, jesteśmy terytorialne w Judei w sercu konfliktu izraelsko- palestyńskiego. Tu ksiądz przewodnik czyta o pasterzu, który zostawia stado, by ruszyć na poszukiwanie jednej owcy. Gdy słuchałam tego czytania zawsze zastanawiał mnie brak rozsądku pasterza. I tam, wśród winnic i ogrodów oliwnych Cremissan zobaczyłam i zrozumiałam, że pasterz mógł spokojnie ruszyć w dół zbocza na poszukiwania owcy, bo wyjście było tylko jedno, na dnie doliny i stado chcąc ją opuścić musiałoby koło niego przejść.
Kolejny okruch tortu tkwiący serdecznie w mojej pamięci to Góra Tabor, gdzieś niedaleko Nazaretu wznosząca się nad Doliną Ezdrelon. Parkujemy i -szczęście nas nie opuszcza- szybko przesiadamy się do busów, a one w szaleńczym pędzie wywożą nas na szczyt (wąziusieńkimi jezdniami bardziej dla połowy samochodu, niż dla całego ), serpentynami najbardziej krętymi, jakie można sobie wyobrazić. Po drodze mijamy tych pielgrzymów, którzy postanowili odrzucić dobrodziejstwa cywilizacji albo mając może więcej czasu, czy też mniej szekli, poszli śladami apostołów pieszo. Ze szczytu rozpościera się zachwycający widok na Galileę. Tak pięknie musiało być w raju. Różne odcienie zieleni- od srebrzystej zieleni drzew oliwkowych, przez głęboką zieleń lasów na wzgórzach i zielone kity palm daktylowych, rosnących w żołnierskim porządku całymi pułkami, pola uprawne we wszystkich barwach i nasyceniach brązu, niebo błękitne jak na reklamach wczasów na Bali, a dalej rzeka Jordan wpływająca do Morza Martwego.
Jordan, jak to dumnie brzmi. Jaka to wielka musiała być rzeka, skoro Pan Jezus został w niej ochrzczony. A teraz to zaledwie potok, jak nasza strzyżowska Stobnica w suchym roku. Zostaliśmy zawiezieni do Kassar- al- Yahud, miejsca tradycyjnie uznawanego za miejsce chrztu Jezusa. Jordan został tam spiętrzony, ogrodzone miejsca po schodkach, gdzie do dziś wierni kościołów etiopskiego, syryjskiego czy koptyjskiego odnawiają chrzest. Ale nie sam obrzęd był dla nas niezwykły, ale gigantyczne sumy, które łagodnie podpływały do naszych nóg które zanurzaliśmy w wodach tej rzeki. Ryby łasiły się do nas jak domowe koty. Niesamowite odczucie.
I trzeci, czy już sama nie wiem który bardziej istotny, okruch naszego pielgrzymkowego tortu - Qumran, zwoje i esseńczycy, a wszystko z przepięknymi górami pełnymi grot i urwisk. U stóp  leżało Morze Martwe, zasnute słonymi ni to oparami, czy raczej mgiełką. Na drugim jego brzegu znajduje się Jordania, która musi poczekać na następny raz…
I upał taki jak lubię i sok ze świeżych pomarańczy i grejpfrutów. Z lodem. Pycha.
A historia z odnalezionymi zwojami jest szczególnie bliska naszemu przewodnikowi, napisał o niej książkę, wie na ten temat tak dużo, że widać iż w Qumran czuje się jak w domu.
I kolejny okruch to rejs po Jeziorze Galilejskim i nieudane próby złowienia ryby świętego Piotra. Płyniemy łodzią będącą powiększoną rekonstrukcją łodzi z czasów Chrystusa i patrzymy na te wzgórza, które od wiek wieków są niezmienne, spoglądamy na Kafarnaum i na jordański drugi brzeg. A potem jemy lunch w dobrej restauracji- oczywiście rybę świętego Piotra. I już nas nie dziwi dlaczego ta ryba miała pieniążek w pysku.
Ach, z tymi okruchami jest już tak, że jak się wydaje, że już wszystkie co apetyczniejsze pozjadane, odkrywają się następne.
Wiele wzruszeń takich najbardziej osobistych nas tam spotkało i wiele modlitw zostało wypowiedzianych i wymodlonych na tej Świętej Ziemi, ale o tym nic nie powiem, bo tylko przeżycie takich wzruszeń pozwoli zrozumieć słowa. Osoby, które były w tych dniach na naszej pielgrzymce moje zdanie potwierdzą.
I w zasadzie dobrze się stało, że nasz wyjazd opóźnił się tak znacznie i przez 20 godzin koczowaliśmy na lotnisku Ben Gubiona w Tel Avivie, bo mieliśmy czas się zintegrować, porobić plany na kolejne wyjazdy, przekonać się, że jesteśmy fajnymi ludźmi i że warto było, że warto jest i że warto będzie…

18. 08. 23
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Ze zdumieniem stwierdzam, że jak dotąd nie podzieliłam się z Wami moją miłością do Węgier. Jeżdżę na Węgry od dość dawna. Próbowałam kiedyś policzyć ile razy zdarzyło mi się tam być. Niestety w okolicach 50 - 60-ciu zaczęłam się gubić. Zastanawiałam się nie raz, co mnie urzeka w tym kraju? Może melodia języka, tak inna od naszej? Może te, niepodobne w niczym do znanych mi słów, nazwy? Może te wspomnienia z dzieciństwa, gdy na Węgrzech „było”, a w Polsce się „zdarzało” wystać coś przed świętami? A może ciepełko, które Węgrzy mają bez łaski, a my musimy wyjeżdżać do ciepłych krajów. Chociaż trzeba przyznać, że w tym roku awansowaliśmy do grona ciepłych krajów. Wręcz niektórzy mają tego ciepła dość.

 Moje jeżdżenie pasjami „do wód” i szczera wiara, że wody leczą i odmładzają, to jedno. A głód zwiedzania i doznawania, poznawania i dziwienia się, to drugie. Celem ostatniego wyjazdu w sześcioosobowej grupie rodzinno – przyjacielskiej były okolice Egeru. Gospodyni naszego domu gościnnego była ogromnie zdumiona gdy spytałam ją o drogę do Poroszlo czy do Doliny Szalajki. Polacy kojarzą się Egerczykom z Doliną Pięknej Pani (piwniczki w tufach), ale z Szalajką czy najpiękniejszym węgierskim wodospadem Fatyol czy hodowlą lipicanów? No w żadnym razie! Podczas naszego spaceru Doliną Szalajki chyba tylko raz miałam wrażenie, że słyszę polski język. Natomiast Węgrzy w parach, samotnie, rodzinnie, na rolkach, rowerami, ciuchcią, w środku tygodnia odpoczywają w Górach Bukowych. W malowniczych jeziorkach hodowane są pstrągi, które z apetytem pożarliśmy w jednej z licznych restauracji na trasie. Mniam! Potem wróciliśmy do Szilvasvarad z nadzieją podziwiania rasy monarszych koni, ale tego dnia była jakaś impreza zamknięta. Moja znajomość węgierskiego ogranicza się do zwrotów grzecznościowych, kilku liczebników, paru rzeczowników, a więc zbyt jest nikła, żebym mogła wywnioskować cóż takiego ważnego działo się w tej słynnej na cały świat hodowli lipicanów.

 Kolejnego dnia pojechaliśmy nad Jezioro Cisa do Poroszlo, w Ekocentrum napatrzyliśmy się na ogromne jesiotry i bieługi w akwarium słodkowodnym, podobno największym w Europie Potem pływaliśmy łódką po rozlewiskach, wśród trzcin i wzdłuż podmokłych łąk. Ścigaliśmy się z łabędziem, obserwowaliśmy się ze ślepowronem, podglądaliśmy kormorany i czaple. Uwodzi mnie uroda tych terenów. Mam marzenie żeby kiedyś dokładniej poznać Park Narodowy Hortobagy. Marzy mi się wyjazd na odloty żurawi, tak gdzieś w połowie października. Kolejny rok mi się tak marzy. Ciekawe czy w tym roku się uda?

 Lubię Węgry. Współcześnie nie mamy im czego zazdrościć. Mamy tyle samo lub więcej, mamy nieco taniej, zatem w tych kategoriach wygrywamy konkurencję. Polki są ładniejsze, Polacy przystojniejsi, więc.. też nie o to chodzi. Na Węgrzech jest jakaś taka wyczuwalna w powietrzu tęsknota, nieśpieszność, równiny i upał oszukują mirażami, ale to niegroźne oszustwa. Bardziej baśniowość. A może najbardziej znane hungaricum- "Dziewczyna o perłowych włosach" Omegi budzi wciąż te same emocje? Choć to przecież 50-lat jak znamy tę balladę.

A może to wina win lodowych, tokajów, merlotów i egri bikaver'ów ?

 I tak się cieszę, że na Węgry mamy tylko nieco ponad 200 km, choć te miejsca, które znów albo po raz pierwszy chcę zobaczyć są już jednak znacznie dalej.

 

19. 07. 06
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

Myślałam sobie ostatnio o takim powszechnie słyszanym popędzaniu czasu, jakby w życiu liczył się tylko odpoczynek: byle do piątku; czwartek to mały piątek; piąteczek, piątunio; nareszcie weekend; byle do wakacji; wakacje, niech żyją wakacje...Teraz wszyscy mają wakacje, a gdzie się podziały urlopy? Pomyślałam wtedy o wakacjach w moim dzieciństwie. Rodzice mieli urlopy, które oczywiście były krótsze od naszych wakacji, więc my, dzieci jechaliśmy na kolonie letnie. Bywały kolonie w miastach, umiejscowione w ośrodkach typu kemping. Ale najczęściej kolonie lokowane były na wsiach czy w małych miejscowościach i z reguły były to budynki szkół. Wspominam czasy, w których, w szkołach (dla mnie we wszystkich, w których jako kolonistka bywałam) były kuchnie. Więc kolonia mogła funkcjonować bez problemu, bo catering nie był słowem znanym, o używaniu czy wykorzystywaniu, nie mówiąc. Sam wyjazd na kolonie był ekscytujący, bo jechało się do miejsca pracy rodzica i stamtąd koloniści jechali do miejsca kolonii autobusem. Moje pokolenie nie jeździło szczególnie często, jeśli już to pociągiem. Samochody mieli nieliczni, nadto nie żyłam w środowisku, które talony na auto dostawało. Branie dzieci przez rodziców do ich pracy praktykowane było sporadycznie. Praca to dorosłość, dzieci pomagały rodzicom, ale nie pracowały. Wracając do spraw kolonii, sypialnie były w klasach lekcyjnych, gdzie ławki wyniesiono gdzieś, a w ich miejsce postawione były żelazne łóżka lub leżaki. Pamiętam jedną z kolonii, nasza grupa zajmowała klasę języka polskiego. Moje łóżko było pod portretem Żeromskiego. Boże, jaki on mi się wydawał stary i brzydki. Na fotografii miał pewno aż z 50 lat, ale dla dziesięciolatki równie dobrze mógł być w wieku węgla kamiennego. Bałam się go. Gdy księżyc swym zimnym blaskiem świecił po łysinie Żeromskiego, przenikały mnie dreszcze. Obok Żeromskiego wisiał Gałczyński, zdecydowanie przystojniejszy od tego pana który patronował mojemu miejscu spania. Na koloniach miewało się dyżury i w salach i na korytarzach, a nawet w kuchni, gdzie dopuszczano nas do skrobania ziemniaków. Nie przypominam sobie w związku z dostępem do noży żadnych krwawych zajść. Nikt zresztą nie miał zaburzeń zachowania w sensie dzisiaj rozumianym, a jeśli już miał, to nocą mógł liczyć na wyprostowanie charakteru „kocówą”. I rano już było po zaburzeniach. Kolonie z mojego dzieciństwa trwały 21- 26 dni. Wychowawcy budowali dzieciom tamy na rzeczkach, które w mojej pamięci często płynęły tuż obok tych szkół. Nad strumykami robiliśmy sobie „plaże” i tam wylegiwaliśmy się w słońcu. Naturalnie nie byliśmy posmarowani kremami z filtrem( fakt, że nie było wtedy dziury ozonowej), nikt nie miał na słońce uczulenia, ani nie dostawał pokrzywki. Niektórym zbyt gorliwym w tym eksponowaniu się zwyczajnie złaziła skóra. W tych prowizorycznych jeziorkach chlapaliśmy się wszyscy, ścigaliśmy się po kamieniach  tamy i nikomu to nie zaszkodziło, bo nikt nie był na wodę w rzeczce, błoto, czy nadrzeczną roślinność uczulony. Pamiętam, że w jednej z miejscowości pomysł z tamą spodobał się mieszkańcom i gdy wracali z krowami z pastwisk, to je w naszym jeziorku poili. Kolonistom to nie przeszkadzało, bo chlapanie i "pływanie" było do południa, a krowy piły bliżej wieczora. Organizowano nam różne zabawy, w tym podchody. Polegały one na skradaniu i czołganiu się w trawach, umiejętności czytania pozostawionych śladów, zdobywaniu czegoś co należało do drużyny przeciwnej. Rzecz jasna, nikogo nie oblazły kleszcze, zresztą to słowo zawarowane było dla narzędzi, a nie dla zwierząt. Do domów pisało się listy i czekało na odpowiedź. Nie pamiętam żebyśmy mieli jakieś pieniądze, jeśli to drobne. Nie były zresztą do niczego potrzebne, bo zakupy to był świat dorosłych, w sklepach zresztą nie było zbyt wiele atrakcji, a i my sami potrafiliśmy wymyślać zabawy z tego co było pod ręką i nie kosztowało nic. Jeśli padał deszcz, to chłopaki grali w ping- ponga, czy w gry planszowe, a dziewczyny rozkładały koce na korytarzach i zawzięcie grały w hacele. Dużo czytaliśmy, bo na koloniach zawsze funkcjonowały biblioteki. Pamiętam codzienną gimnastykę i dalekie spacery czy raczej wyprawy. Chodziliśmy do lasu na poziomki, czernice i maliny, jak nogi i ręce ostrężyny podrapały, to należało ranę polizać i przykleić liść babki. Pewno była jakaś higienistka, albo przynajmniej apteczka, ale nie przypominam sobie żebyśmy z tych dobrodziejstw nagminnie korzystali. Jedzenie było w kategorii „takie o”, ale brzuchy raczej rzadko kogo bolały, choć nie było wykazu alergenów w potrawach. A nawet sądzę, że takiego słowa też jeszcze nie wymyślono. Po powrocie z kolonii z reguły długo korespondowaliśmy z wieloma jej uczestnikami. Zresztą, kto raz na dobrą kolonię pojechał, chciał jeździć każdego roku. Miałam takiego kolonijnego, wieloletniego korespondenta, z którym przez wiele lat spotykaliśmy się latem, nazywał się Błachy. Ogromnie byłam zdziwiona, że słowo błahy pisze się poprawnie właśnie tak. Byłam zapaloną kolonistką. Jeździłam co roku. To nic, że najczęściej na wieś. To nic, że warunki były gorsze niż miałam w domu. W koloniach była magia życia niefrasobliwego, pełnego zabawy, fajnych pomysłów, nowych znajomości i braku szkolnych obowiązków. Nie pamiętam z tego okresu żebym znała słowo „nuda”. Jestem zresztą przeświadczona, że dla wielu z nas było ono obce. Zastanawiam się co stało się ludziom, że ta radość dzieciństwa wraz z kolonijną frajdą, ta pasja do kreatywnych zabaw, chęć wspólnych szaleństw musiały zniknąć?

 

18. 03. 30
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Od dłuższego czasu marzył mi się wyjazd do Maroka. Ale, że jakoś się nie składało, odkładany był na półkę z planami w kategorii „kiedyś”. Wreszcie zdarzyła się taka okoliczność pod nazwą „bardzo okrągłe urodziny Andrzeja”. Postanowiłam, że zrobię mu prezent i pojedziemy na kilka dni razem.( Zauważ jakim wykazałam się sprytem, bowiem Andrzej chyba o Maroku nie marzył. Lecz udało mi się przekonać go, że jak to? Marzył przecież! Tylko nie mówił o tym.). Jako, że oboje z historią, architekturą, zbiorami muzealnymi znamy się przelotnie i nie pałamy wzajemnym entuzjazmem, wybór wyjazdu o charakterze geograficzno – przyrodniczym był oczywistą oczywistością. Ta przyrodnicza część dotyczyła botaniki, a nie zoologii, a zwłaszcza nie dotyczyła „wielbłądologii”, bowiem ledwo zbliżanie się do tych zwierząt toleruję. Natomiast jazdę na nich praktykowałam raz i wystarczy mi po wsze czasy. A i Andrzej także preferuje inne pojazdy.

W zasadzie moja impresja dotycząca pobytu w Maroku będzie się skupiać na tym, co dla mnie było zaskakujące czy inne niż dotąd poznane. Do kategorii tychże zaskakujących mnie informacji należy przekonanie Marokańczyków, że po francusku nie mówią lub nie rozumieją tego języka wyłącznie osoby upośledzone umysłowo. Taaaak, współcześnie w Polsce, zdaje się, większość niewładających francuskim mieszka, ale żeby od razu sądzić, że to upośledzeni? :-D

Mówi się, że Polacy są przesądni, ale jak się okazuje, do mistrzostwa Berberów w przesądności, to nam ogromnie daleko. Berberowie są absolutnie przeświadczeni, że w każdej kratce ściekowej mieszka dżin albo dżinnija, którzy mogą złapać przechodzącego za nogę i wciągnąć go do swego podziemnego, strasznego królestwa. Dlatego kratki ściekowe są przysłonięte różnymi matami czy rodzajem jakiegoś linoleum. Ich zabobonność to także chronienie się wszelakimi amuletami od zet berberyjskiego począwszy, przez rękę Fatimy, na nagminnie używanym, super ochronnym kolorze czarnym w ubraniach. Zresztą podejście tradycyjnych mieszkańców Maroka do mody bardzo znacząco odstaje od tego co noszą Europejczycy. Większość ich nosi dżalabije do kostek. Ku mojemu zdumieniu, sama podobną w kroju posiadam, ale do wyjazdu nazywałam ją krótką parką z kapturem.

Nasza objazdówka zawierała w programie odwiedziny w domach, w jakich mieszkają tam ludzie. I powiem tak, nie miałam świadomości, że mieszkam w tak pięknym i bogatym bogactwem mieszkańców, kraju. W domach nie ma szaf, bo i w jakim celu miałyby być, skoro posiadanie dwóch kompletów ubrań, to zbytek. Nie ma łóżek, sof, foteli, bo przecież siedzi się i śpi na dywanach. Często nie ma szyb, natomiast jest rodzaj ozdobnej kraty okiennej. O toaletach raczej pomilczę...Natomiast posiadanie telewizora jest oczywistą oczywistością. Nasza przewodniczka mówiła, że Marokańczycy, to naród telemanów- przyznają się do oglądania telewizji przez 9 godzin dziennie. Ja, jako osoba oglądająca telewizję w wymiarze maksymalnie paru godzin rocznie, próbowałam zasmakować w ich programach. Jeden, rzekomo wyjątkowo często oglądany, to program muzyczny. Nieustająco śpiewają mężczyźni, wokół nich siedzą mężczyźni, których te pieśni tak poruszają, że zaczynają pląsać we dwóch czy trzech, a pozostali panowie w zachwycie biją brawo. Oczywiście kobiet nie ma w tym programie, a jeśli są to w ostatnich rzędach. Bo też i rola kobiet jest tam, jak dla mnie, nie do zaakceptowania. Przewodniczka wspominała o tym jak wywołała na suku szok wśród handlujących tam panów, bo po pierwsze poszła na zakupy sama a po drugie..... miała pieniądze. Kobieta posiadająca i dysponująca pieniędzmi, to na południu Maroka sytuacja absolutnie nie wyobrażalna.

Czytałam,że na tamtym terenie karierę i szacunek można zrobić zostając ulicznym opowiadaczem. Nie, nie takim jak w Polsce tj. stojącym przed przejściem dla pieszych i przekazującym plotki i podobnie istotne wiadomości. Prawdziwym! W Marrakeszu, na placu Dżemma el Fna spotkaliśmy ich paru. Panowie z zaangażowaniem mówili, podśpiewywali, gestykulowali, a otaczał ich całkiem spory tłumek słuchaczy.

I jeszcze zdanko o Haratynach. To zupełnie u nas nieznana kategoria ludzi. Są potomkami czarnych niewolników arabskich panów. Wprawdzie Francuzi znieśli niewolnictwo w Maroku, ale Haratyni jako najniższa klasa zostali klasą najniższą. Poznaliśmy jednego z nich. Dostał od życia szansę – był krawcem szyjącym kostiumy dla aktorów a także był przewodnikiem po studiu filmowym Atlas w Ouarzazate, studiu w którym kręcono sceny do filmu Gladiator czy Kleopatra. Jest to zresztą interesujące miejsce także z tego powodu, że funkcjonuje tam, bodajże jedyna w świecie szkoła statystów.

Długo można by snuć wspomnienia z tego krótkiego pobytu. Ale ważne jest, że znów spotkaliśmy interesujących i ciekawych świata ludzi. I kolejny raz cieszyliśmy się, że mieszkamy w kraju, w którym mieszkamy, a także w miejscu, które nam się podoba. A że głód podróży trawi nas od wielu lat, wyobrażam sobie, że wkrótce pojawi się kolejny pomysł. Wprawdzie ostatnie wydarzenia zawodowe mocno nadszarpnęły tak nasz budżet jak zaufanie do ludzi, ale wierzę, że znów się pozbieramy, żeby realizować nasze małe podróżnicze marzenia.