Tylko w marzeniach miałam wyjazd na Daleki Wschód, ale bardziej myślałam o Laosie czy Kambodży, bo podczas studiów mieszkałam w akademiku z przemiłymi Laotańczykami, a jako miłośniczka wszelkich wodospadów, w marzeniach miałam kąpiel pod kambodżańskim wodospadem Phnom Kulen. Ale Japonia? Nic nie wskazywało, by była w moich planach. Nic o tym kraju nie wiedziałam, żadnych emocji nie miałam, poza tym, że od lat jeżdżę japończykami i, póki co, w motoryzacyjnych uczuciach pozostaję stała. Wyjazd do Japonii jest przykładem, że nigdy się nie wie jaką decyzję podejmiemy jutro, ani co postawi przed nami przyszłość. Mimo, że ukończyłam pełny kurs geografii na poziomie szkoły podstawowej i średniej, powiem więcej- jestem żoną niepraktykującego geografa, zaskoczył mnie fakt długości Japonii. Obrazowo mówiąc: wstążka, od Rygi do Monako, tak na oko, około 3 tysiące kilometrów. Nic zatem dziwnego, że w tym kraju podróże kojarzą się z przemieszczaniem się samolotami lub shinkansenami, czyli szybkimi pociągami. Podczas naszych wojaży tymi pociągami zanotowaliśmy prędkość 309 km/h, ale bywa, że pojawia się prędkość 350 km/h.
Cieszę się, że na własnej skórze przekonałam się co to jest pora mokra, bo byliśmy na przełomie pory mokrej i suchej. Otóż pora mokra wg mnie, to połączenie ciepłego wiatru, mżawki, mgły, wielkiej wilgotności i deszczu w jedno, nie do opisania wrażenie. Zaskakującą była dla mnie informacja, że w Japonii dzień latem kończy się ok godziny 19, a zimą ok 17, co dla zaawansowanych w różnicowaniu niuansów geograficznych jest oczywistością, ale dla mnie była to ciekawostka. Z innych zaskoczeń to to, że za pierwszy dzień tygodnia uznaje się niedzielę (niczym w Piśmie Świętym), choć dominujące religie to buddyzm i shintoizm. Przy jednej ze świątyń shintoistycznych widziałam spore koło uplecione z roślin. Wg słów przewodniczki, gdy się przez nie przejdzie, wszelkie przewiny się niwelują... Taki shintoistyczny konfesjonał. A kto bardziej ma do pogadania z bóstwem, idzie nieco dalej, z dachu budynku zwisa sznur zakończony dzwonkiem, energicznie zań szarpie, przywołując owo bóstwo i zwierza się mu z tego co ma na sumieniu.
Świetne jest jedzenie, z tym mnóstwem kokilek z czymś o smaku tak odległym od tego, do czego przywykłam. No i te pałeczki, które nijak nie chciały ze mną współpracować. Tak myślę, że gdybym z miesiąc pobyła w tym kraju, to mój ośrodek głodu nasycał by się dużo szybciej niż podczas jedzenia widelcem, no i waga zareagowałaby błyskawicznie. Co do napojów- do popijania króluje niesłodzona herbata, gatunku znanego tylko „starszej młodzieży”, ulung mianowicie. Ja lubię herbatę, prawie każdą, a od kiedy nauczyłam się właściwie przyrządzać, zieloną także. Odnośnie napojów wyskokowych- mnie nie smakowało słynne sake, ale białe wino choya z owoców ume, bardzo. Opowiem Ci jeszcze Czytelniku o moich obserwacjach dotyczących Japończyków. Ludzie ubrani są w sposób monotonny- granatowo, szaro, czarno, biało, choć trafiają się dziewczyny wystylizowane 1 do 1 na postać z komiksów anime, a także pojedyncze przykłady nosicielek i nosicieli kimon. Dla mnie zaskakujący był sposób noszenia przez kobiety butów- nie ważne szpilek, czółenek czy sandałów, zwykle ze skarpetkami, zwykle były o 2 numery za duże i ten ich chód człapiąco- szurający… Generalnie- smutni, zapatrzeni w swoje smartfony, zakorkowani słuchawkami, nierozmawiający z sobą, rzadko odpowiadający uśmiechem na uśmiech, ludzie. Najczęściej młodzi i bardzo młodzi. Przemykają mimo siebie, kompletnie niezainteresowani światem realnym. Nic też dziwnego, że w tym kraju jest potężny kryzys demograficzny- dziecko w wózku to rzadki widok. Dane oficjalne mówią, że dwa razy więcej osób umiera niż się rodzi.
Niezwykłe dla nas są odległości między budynkami, czasem wynoszące zaledwie 50-80 cm. U nas taka odległość jest nie do zaakceptowania, a tam 15 – sto piętrowe hotele i można się wychylić i niemalże dotknąć ściany sąsiedniego budynku. Jednocześnie na ulicach nie ma parkujących na poboczach samochodów. Bowiem, gdy chcesz mieć samochód musisz udowodnić posiadanie miejsca parkingowego lub garażu, w przeciwnym razie pojazd nie zostanie zarejestrowany. Ruch kołowy nie jest zbyt intensywny, bo rozwiązania kolejowe na to pozwalają. Podróżujący turyści nocują w mnogości hoteli usytuowanych w odległości kilku minut spacerem od stacji kolejowej. Dworce w dużych miastach to nawet 5 poziomów peronów w głąb. I ta perfekcyjna punktualność! Przez rok WSZYSTKIE shinkanseny łącznie spóźniły się 1 minutę! Natomiast na ulicach są tłumy. Gdy pojechaliśmy na skrzyżowanie Shibuya, bynajmniej nie w godzinach szczytu, oszołomiło mnie mrowie ludzi przechodzących przez jezdnie w prawo, w lewo i na skos, bo ukośne przejścia dla pieszych, niczym podpatrzone na elewacji pruskiego muru, to japoński standard. A jednocześnie- żadnych śmieci, puszek, niedopałków (zresztą, palenie na ulicach jest surowo zabronione, czyli kraj dla mnie, jak widać), papierów, folii i sporadycznie pojawiające się kosze z wyraźnym określeniem co do którego ma być wrzucone. Japończyk swoje śmieci zabiera z sobą. Kosze zniknęły blisko 30 lat temu, kiedy w tokijskim metrze zdetonowono ładunek ukryty w koszu na śmieci. Edukacja japońska, to nie tylko różne wymogi (np. obowiązkowa kaligrafia i całkowita nieobecność dysgrafików wśród uczniów), ale inna organizacja roku szkolnego. Zaczyna się on w kwietniu, pierwszy trymestr trwa do 20 lipca, potem są wakacje. Na początku września rozpoczyna się drugi trymestr i trwa do 25 grudnia. Ostatni trymestr zaczyna się w styczniu i trwa do końca marca. Nauczyciele mają mało tak czasu wolnego, jak pieniędzy tytułem wynagrodzenia.
I tak mogłabym długo jeszcze snuć moje wspomnienia i zaskoczenia. A to o poruszającym Nagasaki, niezwykłym Kioto, o pięknych ogrodach japońskich, o zielonych lodach matcha, które mnie smakowały, ale to nie smak dla wszystkich, o wchodzeniu na bosaka do restauracji i do kościołów, o plastikowych potrawach, na oko identycznych jak prawdziwe, które są w okolicach prawie każdej knajpki demonstrując jej menu, o szokujących panelach sterujących toaletami. Ale muszę już skończyć, bo czuję, że zaczynam za Japonią tęsknić. A przecież to nie kraj w sąsiedztwie i nie mogę ot tak powiedzieć: już nie wytrzymam, jadę! Choć przecież nigdy nic nie wiadomo.. Arigato Kraju Kwitnącej Wiśni!
Myślałam sobie ostatnio o takim powszechnie słyszanym popędzaniu czasu, jakby w życiu liczył się tylko odpoczynek: byle do piątku; czwartek to mały piątek; piąteczek, piątunio; nareszcie weekend; byle do wakacji; wakacje, niech żyją wakacje...Teraz wszyscy mają wakacje, a gdzie się podziały urlopy? Pomyślałam wtedy o wakacjach w moim dzieciństwie. Rodzice mieli urlopy, które oczywiście były krótsze od naszych wakacji, więc my, dzieci jechaliśmy na kolonie letnie. Bywały kolonie w miastach, umiejscowione w ośrodkach typu kemping. Ale najczęściej kolonie lokowane były na wsiach czy w małych miejscowościach i z reguły były to budynki szkół. Wspominam czasy, w których, w szkołach (dla mnie we wszystkich, w których jako kolonistka bywałam) były kuchnie. Więc kolonia mogła funkcjonować bez problemu, bo catering nie był słowem znanym, o używaniu czy wykorzystywaniu, nie mówiąc. Sam wyjazd na kolonie był ekscytujący, bo jechało się do miejsca pracy rodzica i stamtąd koloniści jechali do miejsca kolonii autobusem. Moje pokolenie nie jeździło szczególnie często, jeśli już to pociągiem. Samochody mieli nieliczni, nadto nie żyłam w środowisku, które talony na auto dostawało. Branie dzieci przez rodziców do ich pracy praktykowane było sporadycznie. Praca to dorosłość, dzieci pomagały rodzicom, ale nie pracowały. Wracając do spraw kolonii, sypialnie były w klasach lekcyjnych, gdzie ławki wyniesiono gdzieś, a w ich miejsce postawione były żelazne łóżka lub leżaki. Pamiętam jedną z kolonii, nasza grupa zajmowała klasę języka polskiego. Moje łóżko było pod portretem Żeromskiego. Boże, jaki on mi się wydawał stary i brzydki. Na fotografii miał pewno aż z 50 lat, ale dla dziesięciolatki równie dobrze mógł być w wieku węgla kamiennego. Bałam się go. Gdy księżyc swym zimnym blaskiem świecił po łysinie Żeromskiego, przenikały mnie dreszcze. Obok Żeromskiego wisiał Gałczyński, zdecydowanie przystojniejszy od tego pana który patronował mojemu miejscu spania. Na koloniach miewało się dyżury i w salach i na korytarzach, a nawet w kuchni, gdzie dopuszczano nas do skrobania ziemniaków. Nie przypominam sobie w związku z dostępem do noży żadnych krwawych zajść. Nikt zresztą nie miał zaburzeń zachowania w sensie dzisiaj rozumianym, a jeśli już miał, to nocą mógł liczyć na wyprostowanie charakteru „kocówą”. I rano już było po zaburzeniach. Kolonie z mojego dzieciństwa trwały 21- 26 dni. Wychowawcy budowali dzieciom tamy na rzeczkach, które w mojej pamięci często płynęły tuż obok tych szkół. Nad strumykami robiliśmy sobie „plaże” i tam wylegiwaliśmy się w słońcu. Naturalnie nie byliśmy posmarowani kremami z filtrem( fakt, że nie było wtedy dziury ozonowej), nikt nie miał na słońce uczulenia, ani nie dostawał pokrzywki. Niektórym zbyt gorliwym w tym eksponowaniu się zwyczajnie złaziła skóra. W tych prowizorycznych jeziorkach chlapaliśmy się wszyscy, ścigaliśmy się po kamieniach tamy i nikomu to nie zaszkodziło, bo nikt nie był na wodę w rzeczce, błoto, czy nadrzeczną roślinność uczulony. Pamiętam, że w jednej z miejscowości pomysł z tamą spodobał się mieszkańcom i gdy wracali z krowami z pastwisk, to je w naszym jeziorku poili. Kolonistom to nie przeszkadzało, bo chlapanie i "pływanie" było do południa, a krowy piły bliżej wieczora. Organizowano nam różne zabawy, w tym podchody. Polegały one na skradaniu i czołganiu się w trawach, umiejętności czytania pozostawionych śladów, zdobywaniu czegoś co należało do drużyny przeciwnej. Rzecz jasna, nikogo nie oblazły kleszcze, zresztą to słowo zawarowane było dla narzędzi, a nie dla zwierząt. Do domów pisało się listy i czekało na odpowiedź. Nie pamiętam żebyśmy mieli jakieś pieniądze, jeśli to drobne. Nie były zresztą do niczego potrzebne, bo zakupy to był świat dorosłych, w sklepach zresztą nie było zbyt wiele atrakcji, a i my sami potrafiliśmy wymyślać zabawy z tego co było pod ręką i nie kosztowało nic. Jeśli padał deszcz, to chłopaki grali w ping- ponga, czy w gry planszowe, a dziewczyny rozkładały koce na korytarzach i zawzięcie grały w hacele. Dużo czytaliśmy, bo na koloniach zawsze funkcjonowały biblioteki. Pamiętam codzienną gimnastykę i dalekie spacery czy raczej wyprawy. Chodziliśmy do lasu na poziomki, czernice i maliny, jak nogi i ręce ostrężyny podrapały, to należało ranę polizać i przykleić liść babki. Pewno była jakaś higienistka, albo przynajmniej apteczka, ale nie przypominam sobie żebyśmy z tych dobrodziejstw nagminnie korzystali. Jedzenie było w kategorii „takie o”, ale brzuchy raczej rzadko kogo bolały, choć nie było wykazu alergenów w potrawach. A nawet sądzę, że takiego słowa też jeszcze nie wymyślono. Po powrocie z kolonii z reguły długo korespondowaliśmy z wieloma jej uczestnikami. Zresztą, kto raz na dobrą kolonię pojechał, chciał jeździć każdego roku. Miałam takiego kolonijnego, wieloletniego korespondenta, z którym przez wiele lat spotykaliśmy się latem, nazywał się Błachy. Ogromnie byłam zdziwiona, że słowo błahy pisze się poprawnie właśnie tak. Byłam zapaloną kolonistką. Jeździłam co roku. To nic, że najczęściej na wieś. To nic, że warunki były gorsze niż miałam w domu. W koloniach była magia życia niefrasobliwego, pełnego zabawy, fajnych pomysłów, nowych znajomości i braku szkolnych obowiązków. Nie pamiętam z tego okresu żebym znała słowo „nuda”. Jestem zresztą przeświadczona, że dla wielu z nas było ono obce. Zastanawiam się co stało się ludziom, że ta radość dzieciństwa wraz z kolonijną frajdą, ta pasja do kreatywnych zabaw, chęć wspólnych szaleństw musiały zniknąć?
Uwielbiam kolory kamieni. Zbieram je od zawsze. Gdzie nie zdarzyło mi się być, wracały ze mną okruchy ziemi z tamtego obszaru. Zwykle mówiłam sobie, że wraca ze mną dobra energia i historia miejsca, po którym dane mi było chodzić. Stale uważałam, że kamyki, kamienie to rodzaj pozdrowienia i dobrych dla mnie życzeń. Mamy w domu ich całą kolekcję, mało tego- dobrze wiem skąd są. Od lat lubię jaskinie, wąwozy, pustynie. Uwielbiam ten koloryt, tak inny od naszego, od bursztynowej ochry, przez cynamonową sjenę paloną, palisandrowe wybarwienia cienistych grot, romantyczną sepię, herbaciane i tycjanowe odcienie piasków, mahoniowe i oliwinowe pasma skał... Jak widać - mój żywioł. Marzyłam żeby pojechać na Wadi Rum. Trochę inaczej marzyłam, niż udało się zrealizować, ale jak to mówią „pierwsze śliwki, robaczywki”. Haszymidzkie Królestwo Jordanii jest kolejnym, arabskim krajem, w którym byliśmy. Nie mam zamiaru sprawozdawać naszego pobytu, bo każdy może na you tube obejrzeć mnóstwo filmów o tym kraju, poczytać przewodniki, samemu pojechać i na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Zwykle nasze wyjazdy wiążą się z objazdem, bo szkoda mi życia na sączenie drinków z palemką nad brzegiem hotelowego basenu i na opalanie się, aż do osiągnięcia kolorytu skóry starej Indianki.
Pojechaliśmy w znakomitym czasie czyli na końcówkę ramadanu i początek arabskiego świętowania po ich poście. Nadto, szczęściem byliśmy po blisko tygodniowych ulewach, więc widzieliśmy prawdziwą wiosnę, którą słońce szybko przemieniało w skwarne lato. Napiszę o zaskoczeniach, które mnie w tym kraju spotkały. Czyli przede wszystkim niezwykła serdeczność mieszkańców, bez nachalności znanej mi z Egiptu- uśmiechy, machania, pozdrowienia od dzieci, po najstarszych i tak do wszystkich, bez handlowego kontekstu. Każdy chętnie zrobi sobie z nami zdjęcie, nie bojąc się, jak Marokańczyk, że fotografia „zabierze” mu duszę. Kolejne zaskoczenie: nawet najmniejszą, kupioną rzecz otrzymujesz zapakowaną w foliówkę, nic dziwnego, że wala się ich wszędzie sporo. Dalej- w miastach wąskie ulice często kończą się schodami. Koronnym przykładem jest miasto Al-Karak, znane z ruin średniowiecznego zamku z czasów Krzyżowców. Nikogo nie interesuje dostępność komunikacyjna dla mniej sprawnych mieszkańców. Nadal sporo checkpoint'ów, chociaż nasz autokar był rzadko zatrzymywany, a jeśli już, to kierowca mówił słowo brzmiące jak: „Bolanda” i policjant uśmiechał się szeroko, machając serdecznie. Zaskoczyła mnie trochę dowolność strojów kobiet - od takich stricte europejskich, przez hidżaby w różnych kolorach, było trochę kobiet w nikabach, ale z reguły były to starsze panie i zaskakująco dużo młodych kobiet w burkach, co w kontekście 35 stopni w cieniu było dla nas trudne do zrozumienia. Kolejną osobliwością tamtego miejsca był fakt, że Jordania wymieniła się z Arabią Saudyjską ziemiami, dostając spory dostęp do wybrzeża Morza Czerwonego. Leżący po drugiej stronie zatoki izraelski Eilat lata świetności i elegancji architektonicznej ma już nieco trącące myszką. Natomiast rezydencje, mariny i hotele Aqaby są bardzo współczesne i dostatnie. Płynęliśmy na rejs po Zatoce Aqaba i mieliśmy szczęście, bo w swojej rezydencji przebywał król Abdullah II. Na jego cześć odbywały się pokazy samolotowej akrobacji zespołowej, trwające ok 1,5 godziny. Nie można było oderwać oczu od tego widoku.
Zaskoczyła nas wspaniała kuchnia, pyszna jagnięcina, doskonale przyrządzone ryby i niektóre słodycze. Choć te ostatnie mają taki poziom słodkości i „ulepkowatości”, że nawet dla mnie, która słodycze lubię, jest trudny w odbiorze. No i królowa- kawa, ale tylko ta parzona w piasku, może być z kardamonem, ale może i bez. Oczywiście bez zdumienia, ale z przyjemnością napawaliśmy się dźwiękami arabskiej ulicy nocą. Mieszkaliśmy w centrum Aqaby i z czwartego piętra hotelu mogliśmy do 3 nad ranem podziwiać ich świętowanie końca ramadanu. A jest to czas rodzinnych wyjazdów, spotkań i biesiadowania, więc było na co popatrzeć.
Naturalnie byliśmy także w Petrze, stolicy królestwa Nabatejczyków, jednym z współczesnych 7 cudów świata. Te kolory skał, ta precyzja architektoniczna, poezja miejsca, cała historia tego genialnie rządzonego narodu.. Ach! Szliśmy wąwozem As- Sik razem z Włochami, Francuzami, Koreańczykami, Tajami, Hiszpanami, wycieczką zorganizowaną Rosjan. Wszyscy jednakowo zachwyceni. No, może poza końmi, mułami, wielbłądami, które pod górę dźwigały spoconych, europejskich grubasów (niestety). Zaskoczeniem była dla nas wysoka, być może sztucznie utrzymywana, wartość dinara oscylująca wokół 7 złotych. I to jak Jordańczycy tę drożyznę wytrzymują, zarabiając miesięcznie ok. 500 dinarów, a 2/3 pracujących zatrudnia król, zatem wiadomo dokładnie ile zarobki wynoszą. W ostatnim dniu pobytu, już na lotnisku, minutkę przed początkiem odprawy, otrzymaliśmy komunikat, że musimy opuścić budynek, bo... przez halę odlotów będzie przechodził minister odlatujący do Ammanu. A wśród odlatujących byli wyłącznie Polacy, którzy nawet nie byliby w stanie owego ministra zidentyfikować. Porcik malutki, może kilka lotów na dobę, a tu taka sytuacja. No cóż, wszędzie dobrze, ale zieleń piękna jest tylko u nas, a także najważniejsza konkluzja: w domu najlepiej!
Takie mgliste okoliczności przyrody i krótkie dni zawsze prowokują mnie do planowania urlopów na kolejny rok, bądź do wspominania wyjazdów minionych. Ponieważ na następny rok mam plan taki : nie wiadomo dokąd, za to kiedy, za ile i na jak długo, to i owszem, zaplanowane, pozostaje mi rozpamiętywać słoneczne chwile przeżyte niedawno. Późnym latem.
W tym roku jednym z wybranych przez nas kierunków, czy jak się obecnie mówi, destynacji, była Albania( wraz z zaczepieniem o Kosowo i Macedonię). Na szczęście samolotem, bowiem podróże do 500 - 700 km lubię, ale przy dystansie powyżej, już mi ta sympatia przechodzi.
W myśleniu o tym kraju wciąż dominuje myślenie o nim jako o krainie bunkrów, dziurawych dróg, osiołków, starych mercedesów i Albańczyków żyjących poza Albanią. Nie ważne jest, że od pięciu lat kraj ów przeżywa najazd turystów i rozwój przemysłu turystycznego z prędkością iście kosmiczną. Nasza czwórka wybrała termin tuż po rozpoczęciu roku szkolnego, dzięki czemu osobiste doświadczenia owego najazdu nas ominęły. Mogłabym pisać o przemiłych studentkach pracujących jako kelnerki w naszym hotelu – Bleonie i Elce, które zawzięcie uczyły nas niełatwych albańskich zwrotów grzecznościowych (faleminderit), świetnym ambasadorze polskości, byłym studencie UW, będącym naszym przewodnikiem po zawiłościach bałkańskich ( faleminderit Flobens ), o uśmiechach i życzliwości Albańczyków, spotykanych na każdym kroku. Dla równowagi mogłabym pisać o chodnikach bez płyt, za to wysypanych niewielkimi okrąglaczkami ( spróbujcie iść po tym w klapkach lub w butach na obcasach!). Albo o zaskoczeniach typu brak możliwości zapłacenia kartą za zakupy na przykład na lotnisku im św. Matki Teresy z Kalkuty w Tiranie. A może o całkiem legalnej propozycji od pogranicznika- możesz bez paszportu przekroczyć granicę , ale to kosztuje 50 euro( serio, byłam tego świadkiem, nie zmyślam). Bo o specyficznym podejściu do czasu, i o roli kawy w rozwiązywaniu problemów wszelakich, wiedzą wszyscy, którzy cokolwiek o tym kraju przeczytali. Mogłabym coś skrobnąć o Macedonii, w której Macedończycy to prawdę mówiąc Albańczycy i wszyscy to wiedzą, ale jednak.... Macedonia. Albo o Kosove ( to nie literówka, Albańczycy tak mówią o tym państwie), które niby jest Serbią, ale mieszkają tam Albańczycy. Ah Bałkany! kto zrozumie bałkańską duszę?Pisać o widokach, które zapierają dech, o wszystkich odcieniach kolorów ziemi, całkiem mi się nie chce.Każdy może zobaczyć zdjęcia w internecie i wyrobić sobie własną opinię.
Czy tam pojadę ponownie? Nie wykluczam, bo zawsze tęsknię za życzliwym człowiekiem. A takich ludzi spotkałam w Albanii wyjątkowo dużo.
Nie jest moim zamysłem opisywać pobyt w Izraelu dzień po dniu. I tak, kto nie był, ten nie zrozumie jakie uczucia towarzyszą na tej ziemi pielgrzymom, jak ptaki przelotne. Takim nam, w tych kwietniowo - majowych dniach. Wydaje się, że wiele osób obejrzało zdjęcia na stronie parafii. I wiem, że sporo osób zrobiło to, nim ci, którzy byli z nami w Ziemi Świętej, zerknęli na nie i w zaciszu duszy powiedzieli sobie: ja tam byłam? Boże mój, nie pamiętam zupełnie…
Ksiądz doktor Piotr Łabuda, nasz przewodnik, zapomniał bowiem każdego dnia zaplanować „krótki odpoczynek” . Można było wybrać odpoczywanie, gdy jechaliśmy autobusem. Było to jednakże zadanie niewykonalne, bo ten przewodnik cały czas opowiadał, zresztą fascynująco i szkoda było czasu na spanie. Konkludując - z pewnością nie była to wyprawa dla osób bez kondycji.
Pierwszego wieczoru w Betlejem powiedziałam do moich współspaczek Ewki i Hani, że mam wrażenie, że jestem tu już 2 tygodnie. Taka była mnogość kolorów, kształtów, zapachów, dźwięków i wszelakich wrażeń, które w normalnym życiu dzieją się i docierają do mnie właśnie przez czas około dwóch tygodnie.
Oczywiście zasłoną milczenia okrywam specyficzne poczucie porządku które nie rzadko obserwowaliśmy na ulicach…Nasi komunalnicy mieliby tam co robić do końca świata i trzy dni dłużej.
W pierwszych dniach po przyjeździe Bóg szczególnie nam błogosławił, a przynajmniej tak nam powiedziano. Padało. O tej porze roku takie zjawiska atmosferyczne, to dla kraju importującego wodę prawdziwa gwiazdka z nieba. Z tym, że my, nastawieni na inne temperatury i doznania pogodowe, mieliśmy w tym względzie zdanie odrębne i dokładnie odwrotne.
Pierwszy okruch pielgrzymkowego tortu, czy może bardziej zrozumienie jakiegoś jego składnika, to winnice Cremissan. Patrzymy ze wzgórza, z ogrodu domu zakonu salezjanów na monstrualny mur odgradzający Betlejem od Jerozolimy, jesteśmy terytorialne w Judei w sercu konfliktu izraelsko- palestyńskiego. Tu ksiądz przewodnik czyta o pasterzu, który zostawia stado, by ruszyć na poszukiwanie jednej owcy. Gdy słuchałam tego czytania zawsze zastanawiał mnie brak rozsądku pasterza. I tam, wśród winnic i ogrodów oliwnych Cremissan zobaczyłam i zrozumiałam, że pasterz mógł spokojnie ruszyć w dół zbocza na poszukiwania owcy, bo wyjście było tylko jedno, na dnie doliny i stado chcąc ją opuścić musiałoby koło niego przejść.
Kolejny okruch tortu tkwiący serdecznie w mojej pamięci to Góra Tabor, gdzieś niedaleko Nazaretu wznosząca się nad Doliną Ezdrelon. Parkujemy i -szczęście nas nie opuszcza- szybko przesiadamy się do busów, a one w szaleńczym pędzie wywożą nas na szczyt (wąziusieńkimi jezdniami bardziej dla połowy samochodu, niż dla całego ), serpentynami najbardziej krętymi, jakie można sobie wyobrazić. Po drodze mijamy tych pielgrzymów, którzy postanowili odrzucić dobrodziejstwa cywilizacji albo mając może więcej czasu, czy też mniej szekli, poszli śladami apostołów pieszo. Ze szczytu rozpościera się zachwycający widok na Galileę. Tak pięknie musiało być w raju. Różne odcienie zieleni- od srebrzystej zieleni drzew oliwkowych, przez głęboką zieleń lasów na wzgórzach i zielone kity palm daktylowych, rosnących w żołnierskim porządku całymi pułkami, pola uprawne we wszystkich barwach i nasyceniach brązu, niebo błękitne jak na reklamach wczasów na Bali, a dalej rzeka Jordan wpływająca do Morza Martwego.
Jordan, jak to dumnie brzmi. Jaka to wielka musiała być rzeka, skoro Pan Jezus został w niej ochrzczony. A teraz to zaledwie potok, jak nasza strzyżowska Stobnica w suchym roku. Zostaliśmy zawiezieni do Kassar- al- Yahud, miejsca tradycyjnie uznawanego za miejsce chrztu Jezusa. Jordan został tam spiętrzony, ogrodzone miejsca po schodkach, gdzie do dziś wierni kościołów etiopskiego, syryjskiego czy koptyjskiego odnawiają chrzest. Ale nie sam obrzęd był dla nas niezwykły, ale gigantyczne sumy, które łagodnie podpływały do naszych nóg które zanurzaliśmy w wodach tej rzeki. Ryby łasiły się do nas jak domowe koty. Niesamowite odczucie.
I trzeci, czy już sama nie wiem który bardziej istotny, okruch naszego pielgrzymkowego tortu - Qumran, zwoje i esseńczycy, a wszystko z przepięknymi górami pełnymi grot i urwisk. U stóp leżało Morze Martwe, zasnute słonymi ni to oparami, czy raczej mgiełką. Na drugim jego brzegu znajduje się Jordania, która musi poczekać na następny raz…
I upał taki jak lubię i sok ze świeżych pomarańczy i grejpfrutów. Z lodem. Pycha.
A historia z odnalezionymi zwojami jest szczególnie bliska naszemu przewodnikowi, napisał o niej książkę, wie na ten temat tak dużo, że widać iż w Qumran czuje się jak w domu.
I kolejny okruch to rejs po Jeziorze Galilejskim i nieudane próby złowienia ryby świętego Piotra. Płyniemy łodzią będącą powiększoną rekonstrukcją łodzi z czasów Chrystusa i patrzymy na te wzgórza, które od wiek wieków są niezmienne, spoglądamy na Kafarnaum i na jordański drugi brzeg. A potem jemy lunch w dobrej restauracji- oczywiście rybę świętego Piotra. I już nas nie dziwi dlaczego ta ryba miała pieniążek w pysku.
Ach, z tymi okruchami jest już tak, że jak się wydaje, że już wszystkie co apetyczniejsze pozjadane, odkrywają się następne.
Wiele wzruszeń takich najbardziej osobistych nas tam spotkało i wiele modlitw zostało wypowiedzianych i wymodlonych na tej Świętej Ziemi, ale o tym nic nie powiem, bo tylko przeżycie takich wzruszeń pozwoli zrozumieć słowa. Osoby, które były w tych dniach na naszej pielgrzymce moje zdanie potwierdzą.
I w zasadzie dobrze się stało, że nasz wyjazd opóźnił się tak znacznie i przez 20 godzin koczowaliśmy na lotnisku Ben Gubiona w Tel Avivie, bo mieliśmy czas się zintegrować, porobić plany na kolejne wyjazdy, przekonać się, że jesteśmy fajnymi ludźmi i że warto było, że warto jest i że warto będzie…
Ze zdumieniem stwierdzam, że jak dotąd nie podzieliłam się z Wami moją miłością do Węgier. Jeżdżę na Węgry od dość dawna. Próbowałam kiedyś policzyć ile razy zdarzyło mi się tam być. Niestety w okolicach 50 - 60-ciu zaczęłam się gubić. Zastanawiałam się nie raz, co mnie urzeka w tym kraju? Może melodia języka, tak inna od naszej? Może te, niepodobne w niczym do znanych mi słów, nazwy? Może te wspomnienia z dzieciństwa, gdy na Węgrzech „było”, a w Polsce się „zdarzało” wystać coś przed świętami? A może ciepełko, które Węgrzy mają bez łaski, a my musimy wyjeżdżać do ciepłych krajów. Chociaż trzeba przyznać, że w tym roku awansowaliśmy do grona ciepłych krajów. Wręcz niektórzy mają tego ciepła dość.
Moje jeżdżenie pasjami „do wód” i szczera wiara, że wody leczą i odmładzają, to jedno. A głód zwiedzania i doznawania, poznawania i dziwienia się, to drugie. Celem ostatniego wyjazdu w sześcioosobowej grupie rodzinno – przyjacielskiej były okolice Egeru. Gospodyni naszego domu gościnnego była ogromnie zdumiona gdy spytałam ją o drogę do Poroszlo czy do Doliny Szalajki. Polacy kojarzą się Egerczykom z Doliną Pięknej Pani (piwniczki w tufach), ale z Szalajką czy najpiękniejszym węgierskim wodospadem Fatyol czy hodowlą lipicanów? No w żadnym razie! Podczas naszego spaceru Doliną Szalajki chyba tylko raz miałam wrażenie, że słyszę polski język. Natomiast Węgrzy w parach, samotnie, rodzinnie, na rolkach, rowerami, ciuchcią, w środku tygodnia odpoczywają w Górach Bukowych. W malowniczych jeziorkach hodowane są pstrągi, które z apetytem pożarliśmy w jednej z licznych restauracji na trasie. Mniam! Potem wróciliśmy do Szilvasvarad z nadzieją podziwiania rasy monarszych koni, ale tego dnia była jakaś impreza zamknięta. Moja znajomość węgierskiego ogranicza się do zwrotów grzecznościowych, kilku liczebników, paru rzeczowników, a więc zbyt jest nikła, żebym mogła wywnioskować cóż takiego ważnego działo się w tej słynnej na cały świat hodowli lipicanów.
Kolejnego dnia pojechaliśmy nad Jezioro Cisa do Poroszlo, w Ekocentrum napatrzyliśmy się na ogromne jesiotry i bieługi w akwarium słodkowodnym, podobno największym w Europie Potem pływaliśmy łódką po rozlewiskach, wśród trzcin i wzdłuż podmokłych łąk. Ścigaliśmy się z łabędziem, obserwowaliśmy się ze ślepowronem, podglądaliśmy kormorany i czaple. Uwodzi mnie uroda tych terenów. Mam marzenie żeby kiedyś dokładniej poznać Park Narodowy Hortobagy. Marzy mi się wyjazd na odloty żurawi, tak gdzieś w połowie października. Kolejny rok mi się tak marzy. Ciekawe czy w tym roku się uda?
Lubię Węgry. Współcześnie nie mamy im czego zazdrościć. Mamy tyle samo lub więcej, mamy nieco taniej, zatem w tych kategoriach wygrywamy konkurencję. Polki są ładniejsze, Polacy przystojniejsi, więc.. też nie o to chodzi. Na Węgrzech jest jakaś taka wyczuwalna w powietrzu tęsknota, nieśpieszność, równiny i upał oszukują mirażami, ale to niegroźne oszustwa. Bardziej baśniowość. A może najbardziej znane hungaricum- "Dziewczyna o perłowych włosach" Omegi budzi wciąż te same emocje? Choć to przecież 50-lat jak znamy tę balladę.
A może to wina win lodowych, tokajów, merlotów i egri bikaver'ów ?
I tak się cieszę, że na Węgry mamy tylko nieco ponad 200 km, choć te miejsca, które znów albo po raz pierwszy chcę zobaczyć są już jednak znacznie dalej.