25. 02. 24
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Dziś chcę zwrócić Państwa uwagę na zjawisko społeczne jakim jest Klub Kibica Wisłoka Strzyżów. Mam na myśli  kibiców naszych siatkarzy. Truizmem jest stwierdzenie, że w Strzyżowie wszyscy w jakiejś formie otarli się o siatkówkę, czy o śpiew i muzykowanie. Usłyszałam nawet, że nasze miasto bardziej słynie z siatkówki i śpiewania, niż z tunelu i prac Wojciecha Weissa. Zaskoczyła mnie ta konstatacja. Kto mnie zna wie, że w naszej rodzinie sportem interesują się, bądź są, czy byli aktywni, wszyscy. Tylko nie ja. Nie miałam szczególnego szczęścia do nauczycieli tego przedmiotu. Więc jeśli nawet byłby drzemał we mnie jakiś niewielki, sportowy potencjał, to rzucanie klasie piłki i oddalanie się do kantorka, rzeczonego potencjału nie rozwijało. Nie mniej, jakimś zaskakującym trafem zaangażowałam się (początkowo myślą, potem werbalnie) w zjawisko kibicowania. Taki ze mnie kibic, że nie znałam żadnej zasady, wg której ta gra się toczy. Łącznie z tym do ilu się gra, czy ile może być setów, o tym jaka jest rola libero, nie mówiąc.. I taki profan jak ja, poszedł na pierwszy w życiu mecz siatkówki. Już w progu przeżyłam szok: Co!? Bilety na mecz drużyny drugoligowej w cenie 5 złotych?! Niewiarygodne! Przecież to cena jak za większą drożdżówkę! Potem na trybunach kolejne zdumienie: kibice- tatusiowie „wyposażeni” przez małżonki w dzieci, uważnie, tak kibicują, jak nadzorują bezpieczeństwo swych latorośli. A dzieci, to zerkają na boisko, to się bawią z sobą lub jakąś zabawką i absolutnie nikomu nie przeszkadzają. Rzecz jasna, nie gapią się też w telefony, co jest obecnie wśród dzieciaków zajęciem – niestety- nagminnym. Ale największe zaskoczenie wywołało we mnie niesamowite zaangażowanie chłopaków z klubu kibica. Robili taki sportowy, superprofesjonalny, głośny doping, że porywali wszystkich uczestników. Patrzyłam na nich zauroczona ich zaangażowaniem. Jak to się mówi „wartają tyle, ile ważą”. Prawie nie spotykamy obecnie przykładów takiej gorącej lojalności wobec swojej drużyny i dlatego nie mogę wyjść z podziwu nad taką postawą. Ciekawa jestem czy funkcjonuje jakaś szkółka młodych adeptów siatkówki, jakaś np. Strzyżowska Akademia Siatkarska? Czy są obozy sportowe o takim profilu? Czy nasi siatkarze mają swojego lekarza? Rahabilitanta?  Interesuje mnie jaka jest w naszej gminie proporcja dzieci i młodzieży trenujących piłkę nożną w stosunku do trenujących siatkówkę?  Ilu nauczycieli/trenerów skupia się na młodzieży, mającej zastąpić naszych siatkarzy grających aktualnie? By liczyć na trwały sukces, trzeba pracować z następcami obecnych zawodników. Pracuje tak ktoś? Widzę ludzi z pasją (czytaj: pro bono), którzy robią zdjęcia, relacje w mediach społecznościowych, piszą komentarze, wdają się w rozmowy na profilach. To super. Super, że jest grono sponsorów, którzy z własnej kieszeni finansują wiele działań siatkarzy. Z pewnością wiele finansów klub pozyskuje ze strony władz naszego miasta. Ale czy to wystarczy?

 

W czasach, gdy rozpoznawalność stała się walutą, trzeba zdecydowanie wziąć pod uwagę atuty posiadania siatkarzy w II lidze. Nie odbieram dobrego imienia futbolistom strzyżowskim. Ale czym innym w kwestii rangi i prestiżu jest grać mecz z Wysoką czy Różanką, a czym innym z Tychami czy Rybnikiem.

 

 

in Fraszki
25. 01. 11
posted by: Andrzej Curyło

Co dwie głowy, to nie jedna.

Powiedzenie to mam w dupie,

bo gdy przyjdzie co do sedna,

może być, że obie głupie!

in Fraszki
24. 12. 31
posted by: Andrzej Curyło

Cicha nocka, dobra nocka,

zapłonęła Nowogrodzka.

Tak marzyłem co noc, co dnia

śpieszę więc dołożyć ognia,

24. 12. 16
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Jakie to niebywałe, gdy w tych czasach, w których każdy sobie sterem, żeglarzem, okrętem, w czasach ludzi zapatrzonych w cyfrową rzeczywistość, wydarza się coś, co przeczy ludzkiemu egoizmowi. Bo jak inaczej nazwać sytuacje, gdy grono często nieznanych sobie ludzi zaczyna się spotykać i coś wspólnie tworzyć. Pewno, najpierw musi być pomysł, który rodzi się w kreatywnym umyśle, musi być ferment twórczy, który nie daje pomysłowi wygasnąć. Potem muszą być ludzie godni realizacji idei. I to jest często bariera nie do przejścia, bo fantastyczne pomysły mogą się rodzić, ale o fantastycznych wykonawców znacznie trudniej. Mamy szczęście, bo pomysły szefowej Stowarzyszenia ”Zakorzenieni w kulturze”, Uli Rędziniak, rodzą się obficie. Nadto, Ula „obrosła” osobami wyjątkowymi i szalonymi, pracowitymi i zdolnymi oraz mającymi dostęp do podobnych sobie. Ostatnie wydarzenie „Tu wszędzie jest moja ojczyzna” zapewne zostanie Państwu na łamach naszej „Wagi i Miecza” przez autorkę wydarzenia dokładnie przybliżone. Ja chciałam zdań kilka powiedzieć o magii spotkania ludzi, którzy się nie znali, znali słabo, powierzchownie, czy bez wzajemnych, głębszych emocji. Jako osoba słowa, nie miałam okazji, ale też potrzeby, by uczestniczyć w próbach. Przyszłam jakby na gotowe. Oni byli już w jakiejś mierze zespołem, a ja jako element z zewnątrz grupy, nigdy nie poczułam się w tym gronie obco. I w takich okolicznościach sztuka pokazała swoją niezwykłą moc. Nie jest ważne bowiem, czy taki szczególny dar wzruszania się pięknem słowa, dźwięku,  obrazu, przypisany jest określonym rodzajom kunsztu. Ważne jest, że są osoby, które stać na wzbudzanie emocji tak, by inni mogli przeżywać to co słyszą i widzą na scenie. Kto był, ten wie o czym mówię.                                                        Niestety, wiele ludzi jest impregnowanych na ów rodzaj specyficznego uniesienia.                                                                                                                                                                                                            

Cieszę się, że mogłam w tym widowisku brać udział, że mogłam podziwiać kunszt Wykonawców, że tyle emocji i wspomnień odezwało się we mnie echem. Powstrzymuję się od personalnych odniesień, bo nikomu nie chcę sprawić przykrości, że jest na mojej liście nie wymieniony jako pierwszy. Więc, jako autorka tego tekstu, pozwolę sobie przyznać ex aequo pierwsze miejsce wszystkim, których miałam okazję poznać lub bliżej poznać, dzięki uczestnictwu w tym scenicznym dziele. Dziękuję Oli Fiołek – Matuszewskiej, Jadzi Skibie, Madzi Kawie, Beatce Oliwie za profesjonalizm, dowcip i dystans do siebie, za słowicze trele, wielki urok, klasę i życzliwość. Dziękuję Mateuszowi Nowakowi, Darkowi Dacie, Darkowi Jodłowskiemu, Andrzejowi Borkowskiemu, Dominikowi Dąbrowskiemu, Pawłowi Kędziorowi, Marcelowi Oliwie, Antkowi Fiołkowi, Markowi Knopflerowi, który na ten koncert wcielił się w Bartka Płouchę, ze ten wykonawczy ogień, za skupienie, przepiękne głosy, dźwięki i rytmy oraz maestrię wykonania. Dziękuję za wzruszenie, oczarowanie, możliwość zachwycania się tym co prezentowaliście. Nie mogę pojąć czemu o te osoby nie walczą najlepsze estrady? Jak dobrze, że na naszym terenie jest nam dane delektować się taką sztuką przez największe z liter.

                                                                                                          

in Fraszki
24. 12. 15
posted by: Andrzej Curyło

Przeszedł operację

i w ciężkim był stanie,

ale z tego wyszedł, na własne żądanie.

in Fraszki
24. 12. 15
posted by: Andrzej Curyło

Myślę, że nad tą kwestią,

rozmyśla już wielu,

kiedy to Morawiecki

będzie w Izraelu.

24. 11. 19
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Często słyszę utyskiwania, że ta pogoda powariowała w tym roku- maj zawitał w kwietniu, potem w maju były lipcowe upały, w lipcu mieliśmy afrykański skwar, a w sierpniu zakwitły polskie mimozy. I potem szybko, ani się obejrzeliśmy, znów trzeba było przestawiać zegary na czas zimowy. Wprawdzie złota jesień i cisza błękitnego nieba zalewała nam serca spokojem i zachwytem nad cudami natury, ale wszystko zepsuł ten skracający się dzień i ta ciemność po godzinie 17-stej, 16-stej, a przy niesprzyjającej aurze i po 15-stej. Nie, nie, nie jest ze mną tak, żebym uważała, że warto żyć tylko w weekendy (no góra od czwartku) i tylko wiosną, latem i cudną jesienią. Wręcz lubię tę część roku, zwyczajowo uważną za brzydszą, czyli  czas po grudzień, potem przerwa na przetrwanie zimy aż do lubianego przeze mnie przedwiośnia. Od mojego dzieciństwa praktyka była taka, że po czasie odpoczynku nadchodził przewidywalny czas aktywności- czy to zawodowej, czy to rodzinnej, czy na dowolnej niwie. I ten czas rozpoczynała jesień. Teraz wciąż jesteśmy w czasie jakiejś ni to pogoni, ni to oczekiwania. Zwalają się na nas różne zwroty losu, rodzinne akcje, nieplanowane pomysły do wdrożenia na już. Jesień niby uczy cierpliwości, ale my- współcześni uczniowie w klasie życia coraz bardziej nieskorzy do lekcji. Niby dokądś zmierzamy- na weekend pojadę sobie w góry i odpocznę. Jadę, jestem tam, wracam całkiem „nieodpoczęta”... I wielu towarzyszy poczucie, że to co miało być celem, okazało się etapem. Może za dużo sobie po sobie obiecujemy? Albo po świecie, czy jego okolicznościach? Może nie umiemy cieszyć się z małego, tylko wciąż nam się chce więcej i więcej? Może, jak śpiewa Bułat Okudżawa, ludzie mający pełne brzuchy, chcą mieć pełny trzos i to stąd ciągły niepokój, tempo i bieg, którego nie uśmierzy lek na zespół niespokojnych nóg? A ja lubię marzyć i podążać za marzeniami. Lubię szukać w ludziach świateł, które ma każdy. A światło jest lepiej widoczne w mroku. Czyli teraz jesienią, widać je wyraźniej.

                                                                               

24. 10. 21
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Zwykle spotykam się z pobłażliwymi uśmieszkami, gdy mówię, że lubię Węgry. A bo co tam jest do lubienia? Papryka? Tokaj czy egri bikaver? Ostatecznie palinka? A mnie to zupełnie nie przeszkadza, że komuś moje sympatie wydają się byle jakie. Dziś opowiem o wielkim węgierskim nic, o puszcie i o tym co w tym „nic” tak mi się podoba. Początki mojego oczarowania największą, stepową równiną Europy nie wskazywały, że to będzie jakiś „stały związek”. Ot, kolejne węgierskie coś w środku niczego, tym razem pozbawione turystów, płaskie, przerywane jedynie  szkieletami studni- żurawi i krytymi trzciną budynkami owczarni. Pierwszy kontakt, to jeszcze fascynujące miraże i znakomite naleśniki Hortobagy zjedzone w czardzie w środku parku narodowego. Po powrocie do domu dociekałam, skąd takie morze traw w środku Europy. Najbardziej podoba mi się romantyczna teoria, że w XVI wieku lasy porastające te tereny wycięli okupujący kraj Turcy, żeby obrońcy tych ziem, pasterze- hajduki nie mieli się gdzie kryć. Nadto, w XIX wieku dokonano regulacji Cisy, więc przestała wylewać, zatem w okolicy mogła rozwinąć się hodowla bydła. Nauka wprawdzie twierdzi, że stepowienie zachodnich okolic Debreczyna dokonało się o wiele wcześniej i ludzie nie mieli w tym względzie decydującego słowa, ale mnie się podoba ta teoria z hajdukami i Turkami. Za tym pierwszym razem na puszcie, moja wiejska część duszy radowała się widokiem stad czerwonych krów i kudłatych owiec, pilnowanych przez psy puli i pumi. Kolejny wyjazd na Wielką Nizinę Węgierską, to okolice jeziora Cisa z planami zobaczenia różnych ptaków wodnych w rozległych trzcinowiskach. I oczywiście wizyta w sporym Ekocentrum w Poroszlo, z ogromnym akwarium słodkowodnym, a w nim amury, bieługi i sumy- giganty. Te trzcinowiska, łabędzie, kormorany, perkozy i kaczki, a nawet gniazdo remiza- dla takiego ptaszarza jak ja, bajka! Ale to jeszcze nie to, o co mi chodziło. Chciałam zobaczyć pusztę, taką zmaterializowaną wolność, przestrzeń, swobodę i wiedziałam, że gdzieś tam na mnie czeka. Wiedziałam, że można pojechać konnym wozem w pusztę, ale mój, ograniczony do zwrotów grzecznościowych, węgierski, nie pozwalał mi wyjaśnić czego szukam. Wreszcie, już za trzecim razem, szczęśliwym trafem, nie posłuchawszy wszechwiedzącego pana z nawigacji, przejechałam dziewięcioprzęsłowy most w Hortobagy, skręciłam w jakąś niepozorną dróżkę i trafiłam do stadniny Matai. I to było to. Trafiłam na ponad 300 letnią stadninę, która oprócz koni noniuszy prowadzi hodowlę tradycyjnych, węgierskich ras - owiec raczków, szarego bydła i świń mangalic. Ale clou wyjazdu wciąż przede mną. A mam na myśli przejazd wozem z daszkiem, ni to cygańskim, ni to jak z filmów o Dzikim Zachodzie. Jedziemy. Mimo wozu przebiega stado byczków bydła szarego, dokazuje, podskakuje, bodzie się swymi niezwykłymi rogami. Nie ma chętnego, żeby się ze stadem sfotografować. Podobno w zaroślach opodal bytują bawoły, ale to niebezpieczne zwierzęta, więc do spotkania nikt nie dąży. W apetycznym błotku , w rowach wylegują się kudłate świnki- mangalice. Podobno z ich sierści robiono koce dla żołnierzy Franciszka Józefa. Kolejny przystanek i kolejna przesiadka- tym razem na wóz ciągniony przez woły. Ciekawostka-woły nie mają cugli, pasterz mówi do woła, że ma iść czy stanąć i wół wykonuje polecenie. A polskie powiedzenie powiada, że ktoś mało rozgarnięty patrzy jak wół na malowane wrota. Węgierski kowboj jest wyraźnie zadowolony z wrażenia jakie robi na nas porozumienie na linii zwierzę- człowiek. Pasterze owiec, bydła czy koni (czikosze) noszą charakterystyczny strój- megaszerokie spodnie i szerokaśne rękawy koszul w kolorze szafirowym. Czarny kapelusz, marynara i buty z cholewami także czarne, dopełniają ubioru. Spektakularny wygląd. Oglądamy jeszcze słynną Węgierską Piątkę, czyli popisy czikoszy w ujeżdżaniu koni, ale jakoś tak mi to pachnie atrakcją obliczoną na turystę. Bo nie wyobrażam sobie po co ci pasterze mieli by jeździć po puszcie stojąc na końskich zadach. Z innych końskich sztuczek przekonuje mnie łatwość z jaką czikosze kładą konie na bokach. Ta umiejętność potrzebna była, żeby schować się w trawach przed bandami rozbójników grasujących po puszcie. Jeszcze strzelanie z długiego bata i brak reakcji koni na te odgłosy, np. na huk wystrzałów i po pokazie.                                                                                                                                                                                                                               I co? Powie ktoś, ale atrakcja. Wiocha. (Do tego w środku niczego. Bo puszta po węgiersku znaczy nic.) No, dla mnie większa jak popijanie drinków przy hotelowym basenie i opalanie się na kolor łupiny kasztana. „Nic” w Parku Narodowym Hortobagy, to moja wolność- ja i przyroda, wiatr, trawy i prawie nic, co przeszkadza. Lubię to. Tak jak gorzko- cynamonowe czekolady Stuhmer, wino lodowe i kształt butelki uniqum, Balaton w Keszthelly, nenufary Heviz i uliczki w Senendre, piwko pod arkadami zamku w Gyuli i lawendowe łany w Tihany. Zamykam oczy i widzę to, co dla innych tyle znaczy, co nic.

                                                                                                 

in Fraszki
24. 09. 12
posted by: Andrzej Curyło

Jak Czarnecki do Brukseli

ruszał na siodłowym,

to wszyscy mieszkańcy Jasła

zdjęli czapki z głowy.

P.S. Ja w to nie wierzę,

jechał na motorowerze.

24. 08. 19
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Tylko w marzeniach miałam wyjazd na Daleki Wschód, ale bardziej myślałam o Laosie czy Kambodży, bo podczas studiów mieszkałam w akademiku z przemiłymi Laotańczykami, a jako miłośniczka wszelkich wodospadów, w marzeniach miałam kąpiel pod kambodżańskim wodospadem Phnom Kulen. Ale Japonia? Nic nie wskazywało, by była w moich planach. Nic o tym kraju nie wiedziałam, żadnych emocji nie miałam, poza tym, że od lat jeżdżę japończykami i, póki co, w motoryzacyjnych uczuciach pozostaję stała. Wyjazd do Japonii jest przykładem, że nigdy się nie wie jaką decyzję podejmiemy jutro, ani co postawi przed nami przyszłość.  Mimo, że ukończyłam pełny kurs geografii na poziomie szkoły podstawowej i średniej, powiem więcej- jestem żoną niepraktykującego geografa, zaskoczył mnie fakt długości Japonii. Obrazowo mówiąc: wstążka, od Rygi do Monako, tak na oko, około 3 tysiące kilometrów. Nic zatem dziwnego, że w tym kraju podróże kojarzą się z przemieszczaniem się samolotami lub shinkansenami, czyli szybkimi pociągami. Podczas naszych wojaży tymi pociągami zanotowaliśmy prędkość 309 km/h, ale bywa, że pojawia się prędkość 350 km/h.

Cieszę się, że na własnej skórze przekonałam się co to jest pora mokra, bo byliśmy na przełomie pory mokrej i suchej. Otóż pora mokra wg mnie, to połączenie ciepłego wiatru, mżawki, mgły, wielkiej wilgotności i deszczu w jedno, nie do opisania wrażenie. Zaskakującą była dla mnie informacja, że w Japonii dzień latem kończy się ok godziny 19, a zimą ok 17, co dla zaawansowanych w różnicowaniu niuansów geograficznych jest oczywistością, ale dla mnie była to ciekawostka. Z innych zaskoczeń to to, że za pierwszy dzień tygodnia uznaje się niedzielę (niczym w Piśmie Świętym), choć dominujące religie to buddyzm i shintoizm. Przy jednej ze świątyń shintoistycznych widziałam spore koło uplecione z roślin. Wg słów przewodniczki, gdy się przez nie przejdzie, wszelkie przewiny się niwelują... Taki shintoistyczny konfesjonał. A kto bardziej ma do pogadania z bóstwem, idzie nieco dalej, z dachu budynku zwisa sznur zakończony dzwonkiem, energicznie zań szarpie, przywołując owo bóstwo i zwierza się mu z tego co ma na sumieniu.

 Świetne jest jedzenie, z tym mnóstwem kokilek z czymś o smaku tak odległym od tego, do czego przywykłam. No i te pałeczki, które nijak nie chciały ze mną współpracować. Tak myślę, że gdybym z miesiąc pobyła w tym kraju, to mój ośrodek głodu nasycał by się dużo szybciej niż podczas jedzenia widelcem, no i waga zareagowałaby błyskawicznie. Co do napojów- do popijania króluje niesłodzona herbata, gatunku znanego tylko „starszej młodzieży”, ulung mianowicie.  Ja lubię herbatę, prawie każdą, a od kiedy nauczyłam się właściwie przyrządzać, zieloną także. Odnośnie napojów wyskokowych- mnie nie smakowało słynne sake, ale białe wino choya z owoców ume, bardzo. Opowiem Ci jeszcze Czytelniku o moich obserwacjach dotyczących Japończyków. Ludzie ubrani są w sposób monotonny- granatowo, szaro, czarno, biało, choć trafiają się dziewczyny wystylizowane 1 do 1 na postać z komiksów anime, a także pojedyncze przykłady nosicielek i nosicieli kimon. Dla mnie zaskakujący był sposób noszenia przez kobiety butów- nie ważne szpilek, czółenek czy sandałów, zwykle ze skarpetkami, zwykle były o 2 numery za duże i ten ich chód człapiąco- szurający… Generalnie- smutni, zapatrzeni w swoje smartfony, zakorkowani słuchawkami, nierozmawiający z sobą, rzadko odpowiadający uśmiechem na uśmiech, ludzie. Najczęściej młodzi i bardzo młodzi. Przemykają mimo siebie, kompletnie niezainteresowani światem realnym. Nic też dziwnego, że w tym kraju jest potężny kryzys demograficzny- dziecko w wózku to rzadki widok. Dane oficjalne mówią, że dwa razy więcej osób umiera niż się rodzi.

 Niezwykłe dla nas są odległości między budynkami, czasem wynoszące zaledwie 50-80 cm. U nas taka odległość jest nie do zaakceptowania, a tam 15 – sto piętrowe hotele i można się wychylić i niemalże dotknąć ściany sąsiedniego budynku. Jednocześnie na ulicach nie ma parkujących na poboczach samochodów. Bowiem, gdy chcesz mieć samochód musisz udowodnić posiadanie miejsca parkingowego lub garażu, w przeciwnym razie pojazd nie zostanie zarejestrowany. Ruch kołowy nie jest zbyt intensywny, bo rozwiązania kolejowe na to pozwalają. Podróżujący turyści nocują w mnogości hoteli usytuowanych w odległości kilku minut spacerem od stacji kolejowej. Dworce w dużych miastach to nawet 5 poziomów peronów w głąb. I ta perfekcyjna punktualność! Przez rok WSZYSTKIE shinkanseny łącznie spóźniły się 1 minutę! Natomiast na ulicach są tłumy. Gdy pojechaliśmy na skrzyżowanie Shibuya, bynajmniej nie w godzinach szczytu, oszołomiło mnie mrowie ludzi przechodzących przez jezdnie w prawo, w lewo i na skos, bo ukośne przejścia dla pieszych, niczym podpatrzone na elewacji pruskiego muru, to japoński standard. A jednocześnie- żadnych śmieci, puszek, niedopałków (zresztą, palenie na ulicach jest surowo zabronione, czyli kraj dla mnie, jak widać), papierów, folii i sporadycznie pojawiające się kosze z wyraźnym określeniem co do którego ma być wrzucone. Japończyk swoje śmieci zabiera z sobą. Kosze zniknęły blisko 30 lat temu, kiedy w tokijskim metrze zdetonowono ładunek ukryty w koszu na śmieci. Edukacja japońska, to nie tylko różne wymogi (np. obowiązkowa kaligrafia i całkowita nieobecność dysgrafików wśród uczniów), ale inna organizacja roku szkolnego. Zaczyna się on w kwietniu, pierwszy trymestr trwa do 20 lipca, potem są wakacje. Na początku września rozpoczyna się drugi trymestr i trwa do 25 grudnia. Ostatni trymestr zaczyna się w styczniu i trwa do końca marca. Nauczyciele mają mało tak czasu wolnego, jak pieniędzy tytułem wynagrodzenia.

I tak mogłabym długo jeszcze snuć moje wspomnienia i zaskoczenia. A to o poruszającym Nagasaki, niezwykłym Kioto, o pięknych ogrodach japońskich, o zielonych lodach matcha, które mnie smakowały, ale to nie smak dla wszystkich, o wchodzeniu na bosaka do restauracji i do kościołów, o plastikowych potrawach, na oko identycznych jak prawdziwe, które są w okolicach prawie każdej knajpki  demonstrując jej menu, o szokujących panelach sterujących toaletami. Ale muszę już skończyć, bo czuję, że zaczynam za Japonią tęsknić. A przecież to nie kraj w sąsiedztwie i nie mogę ot tak powiedzieć: już nie wytrzymam, jadę! Choć przecież nigdy nic nie wiadomo.. Arigato Kraju Kwitnącej Wiśni!