24. 11. 19
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Często słyszę utyskiwania, że ta pogoda powariowała w tym roku- maj zawitał w kwietniu, potem w maju były lipcowe upały, w lipcu mieliśmy afrykański skwar, a w sierpniu zakwitły polskie mimozy. I potem szybko, ani się obejrzeliśmy, znów trzeba było przestawiać zegary na czas zimowy. Wprawdzie złota jesień i cisza błękitnego nieba zalewała nam serca spokojem i zachwytem nad cudami natury, ale wszystko zepsuł ten skracający się dzień i ta ciemność po godzinie 17-stej, 16-stej, a przy niesprzyjającej aurze i po 15-stej. Nie, nie, nie jest ze mną tak, żebym uważała, że warto żyć tylko w weekendy (no góra od czwartku) i tylko wiosną, latem i cudną jesienią. Wręcz lubię tę część roku, zwyczajowo uważną za brzydszą, czyli  czas po grudzień, potem przerwa na przetrwanie zimy aż do lubianego przeze mnie przedwiośnia. Od mojego dzieciństwa praktyka była taka, że po czasie odpoczynku nadchodził przewidywalny czas aktywności- czy to zawodowej, czy to rodzinnej, czy na dowolnej niwie. I ten czas rozpoczynała jesień. Teraz wciąż jesteśmy w czasie jakiejś ni to pogoni, ni to oczekiwania. Zwalają się na nas różne zwroty losu, rodzinne akcje, nieplanowane pomysły do wdrożenia na już. Jesień niby uczy cierpliwości, ale my- współcześni uczniowie w klasie życia coraz bardziej nieskorzy do lekcji. Niby dokądś zmierzamy- na weekend pojadę sobie w góry i odpocznę. Jadę, jestem tam, wracam całkiem „nieodpoczęta”... I wielu towarzyszy poczucie, że to co miało być celem, okazało się etapem. Może za dużo sobie po sobie obiecujemy? Albo po świecie, czy jego okolicznościach? Może nie umiemy cieszyć się z małego, tylko wciąż nam się chce więcej i więcej? Może, jak śpiewa Bułat Okudżawa, ludzie mający pełne brzuchy, chcą mieć pełny trzos i to stąd ciągły niepokój, tempo i bieg, którego nie uśmierzy lek na zespół niespokojnych nóg? A ja lubię marzyć i podążać za marzeniami. Lubię szukać w ludziach świateł, które ma każdy. A światło jest lepiej widoczne w mroku. Czyli teraz jesienią, widać je wyraźniej.

                                                                               

24. 10. 21
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Zwykle spotykam się z pobłażliwymi uśmieszkami, gdy mówię, że lubię Węgry. A bo co tam jest do lubienia? Papryka? Tokaj czy egri bikaver? Ostatecznie palinka? A mnie to zupełnie nie przeszkadza, że komuś moje sympatie wydają się byle jakie. Dziś opowiem o wielkim węgierskim nic, o puszcie i o tym co w tym „nic” tak mi się podoba. Początki mojego oczarowania największą, stepową równiną Europy nie wskazywały, że to będzie jakiś „stały związek”. Ot, kolejne węgierskie coś w środku niczego, tym razem pozbawione turystów, płaskie, przerywane jedynie  szkieletami studni- żurawi i krytymi trzciną budynkami owczarni. Pierwszy kontakt, to jeszcze fascynujące miraże i znakomite naleśniki Hortobagy zjedzone w czardzie w środku parku narodowego. Po powrocie do domu dociekałam, skąd takie morze traw w środku Europy. Najbardziej podoba mi się romantyczna teoria, że w XVI wieku lasy porastające te tereny wycięli okupujący kraj Turcy, żeby obrońcy tych ziem, pasterze- hajduki nie mieli się gdzie kryć. Nadto, w XIX wieku dokonano regulacji Cisy, więc przestała wylewać, zatem w okolicy mogła rozwinąć się hodowla bydła. Nauka wprawdzie twierdzi, że stepowienie zachodnich okolic Debreczyna dokonało się o wiele wcześniej i ludzie nie mieli w tym względzie decydującego słowa, ale mnie się podoba ta teoria z hajdukami i Turkami. Za tym pierwszym razem na puszcie, moja wiejska część duszy radowała się widokiem stad czerwonych krów i kudłatych owiec, pilnowanych przez psy puli i pumi. Kolejny wyjazd na Wielką Nizinę Węgierską, to okolice jeziora Cisa z planami zobaczenia różnych ptaków wodnych w rozległych trzcinowiskach. I oczywiście wizyta w sporym Ekocentrum w Poroszlo, z ogromnym akwarium słodkowodnym, a w nim amury, bieługi i sumy- giganty. Te trzcinowiska, łabędzie, kormorany, perkozy i kaczki, a nawet gniazdo remiza- dla takiego ptaszarza jak ja, bajka! Ale to jeszcze nie to, o co mi chodziło. Chciałam zobaczyć pusztę, taką zmaterializowaną wolność, przestrzeń, swobodę i wiedziałam, że gdzieś tam na mnie czeka. Wiedziałam, że można pojechać konnym wozem w pusztę, ale mój, ograniczony do zwrotów grzecznościowych, węgierski, nie pozwalał mi wyjaśnić czego szukam. Wreszcie, już za trzecim razem, szczęśliwym trafem, nie posłuchawszy wszechwiedzącego pana z nawigacji, przejechałam dziewięcioprzęsłowy most w Hortobagy, skręciłam w jakąś niepozorną dróżkę i trafiłam do stadniny Matai. I to było to. Trafiłam na ponad 300 letnią stadninę, która oprócz koni noniuszy prowadzi hodowlę tradycyjnych, węgierskich ras - owiec raczków, szarego bydła i świń mangalic. Ale clou wyjazdu wciąż przede mną. A mam na myśli przejazd wozem z daszkiem, ni to cygańskim, ni to jak z filmów o Dzikim Zachodzie. Jedziemy. Mimo wozu przebiega stado byczków bydła szarego, dokazuje, podskakuje, bodzie się swymi niezwykłymi rogami. Nie ma chętnego, żeby się ze stadem sfotografować. Podobno w zaroślach opodal bytują bawoły, ale to niebezpieczne zwierzęta, więc do spotkania nikt nie dąży. W apetycznym błotku , w rowach wylegują się kudłate świnki- mangalice. Podobno z ich sierści robiono koce dla żołnierzy Franciszka Józefa. Kolejny przystanek i kolejna przesiadka- tym razem na wóz ciągniony przez woły. Ciekawostka-woły nie mają cugli, pasterz mówi do woła, że ma iść czy stanąć i wół wykonuje polecenie. A polskie powiedzenie powiada, że ktoś mało rozgarnięty patrzy jak wół na malowane wrota. Węgierski kowboj jest wyraźnie zadowolony z wrażenia jakie robi na nas porozumienie na linii zwierzę- człowiek. Pasterze owiec, bydła czy koni (czikosze) noszą charakterystyczny strój- megaszerokie spodnie i szerokaśne rękawy koszul w kolorze szafirowym. Czarny kapelusz, marynara i buty z cholewami także czarne, dopełniają ubioru. Spektakularny wygląd. Oglądamy jeszcze słynną Węgierską Piątkę, czyli popisy czikoszy w ujeżdżaniu koni, ale jakoś tak mi to pachnie atrakcją obliczoną na turystę. Bo nie wyobrażam sobie po co ci pasterze mieli by jeździć po puszcie stojąc na końskich zadach. Z innych końskich sztuczek przekonuje mnie łatwość z jaką czikosze kładą konie na bokach. Ta umiejętność potrzebna była, żeby schować się w trawach przed bandami rozbójników grasujących po puszcie. Jeszcze strzelanie z długiego bata i brak reakcji koni na te odgłosy, np. na huk wystrzałów i po pokazie.                                                                                                                                                                                                                               I co? Powie ktoś, ale atrakcja. Wiocha. (Do tego w środku niczego. Bo puszta po węgiersku znaczy nic.) No, dla mnie większa jak popijanie drinków przy hotelowym basenie i opalanie się na kolor łupiny kasztana. „Nic” w Parku Narodowym Hortobagy, to moja wolność- ja i przyroda, wiatr, trawy i prawie nic, co przeszkadza. Lubię to. Tak jak gorzko- cynamonowe czekolady Stuhmer, wino lodowe i kształt butelki uniqum, Balaton w Keszthelly, nenufary Heviz i uliczki w Senendre, piwko pod arkadami zamku w Gyuli i lawendowe łany w Tihany. Zamykam oczy i widzę to, co dla innych tyle znaczy, co nic.

                                                                                                 

in Fraszki
24. 09. 12
posted by: Andrzej Curyło

Jak Czarnecki do Brukseli

ruszał na siodłowym,

to wszyscy mieszkańcy Jasła

zdjęli czapki z głowy.

P.S. Ja w to nie wierzę,

jechał na motorowerze.

24. 08. 19
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Tylko w marzeniach miałam wyjazd na Daleki Wschód, ale bardziej myślałam o Laosie czy Kambodży, bo podczas studiów mieszkałam w akademiku z przemiłymi Laotańczykami, a jako miłośniczka wszelkich wodospadów, w marzeniach miałam kąpiel pod kambodżańskim wodospadem Phnom Kulen. Ale Japonia? Nic nie wskazywało, by była w moich planach. Nic o tym kraju nie wiedziałam, żadnych emocji nie miałam, poza tym, że od lat jeżdżę japończykami i, póki co, w motoryzacyjnych uczuciach pozostaję stała. Wyjazd do Japonii jest przykładem, że nigdy się nie wie jaką decyzję podejmiemy jutro, ani co postawi przed nami przyszłość.  Mimo, że ukończyłam pełny kurs geografii na poziomie szkoły podstawowej i średniej, powiem więcej- jestem żoną niepraktykującego geografa, zaskoczył mnie fakt długości Japonii. Obrazowo mówiąc: wstążka, od Rygi do Monako, tak na oko, około 3 tysiące kilometrów. Nic zatem dziwnego, że w tym kraju podróże kojarzą się z przemieszczaniem się samolotami lub shinkansenami, czyli szybkimi pociągami. Podczas naszych wojaży tymi pociągami zanotowaliśmy prędkość 309 km/h, ale bywa, że pojawia się prędkość 350 km/h.

Cieszę się, że na własnej skórze przekonałam się co to jest pora mokra, bo byliśmy na przełomie pory mokrej i suchej. Otóż pora mokra wg mnie, to połączenie ciepłego wiatru, mżawki, mgły, wielkiej wilgotności i deszczu w jedno, nie do opisania wrażenie. Zaskakującą była dla mnie informacja, że w Japonii dzień latem kończy się ok godziny 19, a zimą ok 17, co dla zaawansowanych w różnicowaniu niuansów geograficznych jest oczywistością, ale dla mnie była to ciekawostka. Z innych zaskoczeń to to, że za pierwszy dzień tygodnia uznaje się niedzielę (niczym w Piśmie Świętym), choć dominujące religie to buddyzm i shintoizm. Przy jednej ze świątyń shintoistycznych widziałam spore koło uplecione z roślin. Wg słów przewodniczki, gdy się przez nie przejdzie, wszelkie przewiny się niwelują... Taki shintoistyczny konfesjonał. A kto bardziej ma do pogadania z bóstwem, idzie nieco dalej, z dachu budynku zwisa sznur zakończony dzwonkiem, energicznie zań szarpie, przywołując owo bóstwo i zwierza się mu z tego co ma na sumieniu.

 Świetne jest jedzenie, z tym mnóstwem kokilek z czymś o smaku tak odległym od tego, do czego przywykłam. No i te pałeczki, które nijak nie chciały ze mną współpracować. Tak myślę, że gdybym z miesiąc pobyła w tym kraju, to mój ośrodek głodu nasycał by się dużo szybciej niż podczas jedzenia widelcem, no i waga zareagowałaby błyskawicznie. Co do napojów- do popijania króluje niesłodzona herbata, gatunku znanego tylko „starszej młodzieży”, ulung mianowicie.  Ja lubię herbatę, prawie każdą, a od kiedy nauczyłam się właściwie przyrządzać, zieloną także. Odnośnie napojów wyskokowych- mnie nie smakowało słynne sake, ale białe wino choya z owoców ume, bardzo. Opowiem Ci jeszcze Czytelniku o moich obserwacjach dotyczących Japończyków. Ludzie ubrani są w sposób monotonny- granatowo, szaro, czarno, biało, choć trafiają się dziewczyny wystylizowane 1 do 1 na postać z komiksów anime, a także pojedyncze przykłady nosicielek i nosicieli kimon. Dla mnie zaskakujący był sposób noszenia przez kobiety butów- nie ważne szpilek, czółenek czy sandałów, zwykle ze skarpetkami, zwykle były o 2 numery za duże i ten ich chód człapiąco- szurający… Generalnie- smutni, zapatrzeni w swoje smartfony, zakorkowani słuchawkami, nierozmawiający z sobą, rzadko odpowiadający uśmiechem na uśmiech, ludzie. Najczęściej młodzi i bardzo młodzi. Przemykają mimo siebie, kompletnie niezainteresowani światem realnym. Nic też dziwnego, że w tym kraju jest potężny kryzys demograficzny- dziecko w wózku to rzadki widok. Dane oficjalne mówią, że dwa razy więcej osób umiera niż się rodzi.

 Niezwykłe dla nas są odległości między budynkami, czasem wynoszące zaledwie 50-80 cm. U nas taka odległość jest nie do zaakceptowania, a tam 15 – sto piętrowe hotele i można się wychylić i niemalże dotknąć ściany sąsiedniego budynku. Jednocześnie na ulicach nie ma parkujących na poboczach samochodów. Bowiem, gdy chcesz mieć samochód musisz udowodnić posiadanie miejsca parkingowego lub garażu, w przeciwnym razie pojazd nie zostanie zarejestrowany. Ruch kołowy nie jest zbyt intensywny, bo rozwiązania kolejowe na to pozwalają. Podróżujący turyści nocują w mnogości hoteli usytuowanych w odległości kilku minut spacerem od stacji kolejowej. Dworce w dużych miastach to nawet 5 poziomów peronów w głąb. I ta perfekcyjna punktualność! Przez rok WSZYSTKIE shinkanseny łącznie spóźniły się 1 minutę! Natomiast na ulicach są tłumy. Gdy pojechaliśmy na skrzyżowanie Shibuya, bynajmniej nie w godzinach szczytu, oszołomiło mnie mrowie ludzi przechodzących przez jezdnie w prawo, w lewo i na skos, bo ukośne przejścia dla pieszych, niczym podpatrzone na elewacji pruskiego muru, to japoński standard. A jednocześnie- żadnych śmieci, puszek, niedopałków (zresztą, palenie na ulicach jest surowo zabronione, czyli kraj dla mnie, jak widać), papierów, folii i sporadycznie pojawiające się kosze z wyraźnym określeniem co do którego ma być wrzucone. Japończyk swoje śmieci zabiera z sobą. Kosze zniknęły blisko 30 lat temu, kiedy w tokijskim metrze zdetonowono ładunek ukryty w koszu na śmieci. Edukacja japońska, to nie tylko różne wymogi (np. obowiązkowa kaligrafia i całkowita nieobecność dysgrafików wśród uczniów), ale inna organizacja roku szkolnego. Zaczyna się on w kwietniu, pierwszy trymestr trwa do 20 lipca, potem są wakacje. Na początku września rozpoczyna się drugi trymestr i trwa do 25 grudnia. Ostatni trymestr zaczyna się w styczniu i trwa do końca marca. Nauczyciele mają mało tak czasu wolnego, jak pieniędzy tytułem wynagrodzenia.

I tak mogłabym długo jeszcze snuć moje wspomnienia i zaskoczenia. A to o poruszającym Nagasaki, niezwykłym Kioto, o pięknych ogrodach japońskich, o zielonych lodach matcha, które mnie smakowały, ale to nie smak dla wszystkich, o wchodzeniu na bosaka do restauracji i do kościołów, o plastikowych potrawach, na oko identycznych jak prawdziwe, które są w okolicach prawie każdej knajpki  demonstrując jej menu, o szokujących panelach sterujących toaletami. Ale muszę już skończyć, bo czuję, że zaczynam za Japonią tęsknić. A przecież to nie kraj w sąsiedztwie i nie mogę ot tak powiedzieć: już nie wytrzymam, jadę! Choć przecież nigdy nic nie wiadomo.. Arigato Kraju Kwitnącej Wiśni!

 

24. 06. 03
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

 

Dziś będzie tak „nie w temacie”- ani z racji na kalendarz, ani jakieś wydarzenie. Zwyczajnie, przyszła mi do głowy potrzeba rozważenia dobrych stron narzekania i ponuractwa. I to mnie, którą prawie wszyscy znają z wiecznego uśmiechu i widzenia szklanki do połowy pełnej. Polacy słyną z nieuśmiechania się na ulicy i ze swych skwaszonych min. A ja, właśnie dlatego, że jestem wiecznie uśmiechnięta, to często idąc do pracy, czy z pracy spotykam się z pytajnikiem w spojrzeniu: znam ją, że się tak do mnie uśmiecha? Mam taką potrzebę, żeby się do świata uśmiechać, choć muszę przyznać, że coraz częściej zauważam, że jest za dużo ludzi w moim życiu. Mam na myśli takich, co to zawodowo sobie nie wyobrażają, żeby ktoś inny zajmował się terapią ich bliskich, czy takich, którzy mają potrzebę, żebym im doradzała w przeróżnych, czasem bardzo osobistych kwestiach... Moja obserwacja jest taka- kiedyś wszyscy byli emocjonalnie dostępniejsi. Można było bez umawiania wstąpić do bliskich znajomych, można było zadzwonić i przegadać każdy temat, było komu się pożalić, byli słuchacze. Znikł ten świat. Jak masz problem, idź na terapię, bądź               „w procesie”. Lata temu wmawiano nam, że wystarczy rano dać sobie właściwą afirmację i wszystkie troski pierzchną. A kto tego właściwie nie potrafi, znaczy nie umie sobą kierować. Ale tak to, po prostu, nie działa. Nie wiele da się przypudrować „kipsmajlingiem”, a prawdziwych zmartwień zupełnie się nie da. I wtedy mamy potrzebę ponarzekania, zwierzenia się, poszukania kogoś kto „tylko” życzliwie posłucha. I takich osób jest najmniej. Życzliwy słuchacz jest bezcenny i tak rzadki, jak biały kruk. Popadamy więc w ponure wizje, różne zazdrości, robaczywe myśli znajdują w nas wdzięczną pożywkę, w pobliżu przechadzają się smutki, czy stany depresyjne. Ludzie potrzebują relacji, żeby czuć się bezpiecznie. To nie oznacza, że zawsze ma być przyjemnie, dokładnie tak jak sobie wyobrażamy i racja zawsze ma być po naszej stronie. Ta relacja to pewność, że wprawdzie jestem beznadziejna, żałosna, brzydka czy gruba, bez kasy, czy perspektyw, ty mój życzliwy człowieku stoisz przy mnie i to wszystko co wcześniej o sobie napisałam, nie ma dla ciebie większego znaczenia.

 

Często jeździmy rodzinnie i przyjacielsko (bo na szczęście mamy z kim i dokąd) w miejsca oswojone i będące charakterem jakby naszym kolejnym domem. I taka konstatacja mi się nasuwa: fotografujemy miejsca, nakręcamy widoczki, ale w takich proporcjach 30% utrwalania, 70% podziwiania, porównywania, przypominania, gdzie było jakoś podobnie lub zgoła przeciwnie. Wciąż mam pod powiekami róże z ogrodu Tito w Bled, aleję platanową w Bekecsabie, nenufary w Heviz, wąwóz Vikos, różowe jezioro w Pacir, dolinę młynów Rastoke, czy graffiti w Erriadh. I na szczęście wiele, wiele innych wspaniałych, niezapomnianych widoczków i wspomnień mieszka w mojej pamięci. Ale najwspanialsze jest to, że wszędzie tam byłam nie tylko ze sprzętem do utrwalania, ale z osobami, które są ze mną, dobrze mi życzą i wspierają mnie. Byłam z własną hodowlą białych kruków.

                                       

in Fraszki
24. 05. 11
posted by: Andrzej Curyło

Takie miał zamiłowanie,

że zajmował się klepaniem.

Klepał kosę, klepał bidę,

a najchętniej swoją dzidę.

in Fraszki
24. 05. 11
posted by: Andrzej Curyło

Czemu jestem taka stara?

Czy to zasługa zegara?

in Fraszki
24. 03. 15
posted by: Andrzej Curyło

Im lepsze sanatorium,

tym później prosektorium.

in Fraszki
24. 03. 15
posted by: Andrzej Curyło

Jeśli w ciele zdrowy duch,

nie przeszkadza duży brzuch.

24. 02. 17
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Luty trwa. U większości robiących postanowienia noworoczne już dawno po planach. Ci, co zaplanowali od początku roku siłownię, aktualnie chorują, kaszlą lub cierpią, bo np. boli ich któryś z mięśni pośladkowych. Ci, którzy zamierzali rzucić palenie, zrobią to w najbliższym czasie, czyli: jutro. Mający nauczyć się jeździć na nartach, nie zrobią tego, bo jest za zimno, za ciepło, za daleko do stoku, albo na nim za tłoczno - niepotrzebne skreślić. Planujący nauczyć się pływać, bądź wrócić do pływania nie uczynią tego, bo pomimo deficytu generowanego przez naszą pływalnię, wciąż panuje na niej ścisk, a wczesnoporanne godziny są dobre tylko dla tych cho...nych skowronków. A zresztą, bilety nie tanie. Albo woda za zimna. Może są i tacy co zamierzali się aktywnie ukulturalniać. No, ale jak to zrobić, skoro u nas przecież „tu się nic nie dzieje!” I przy tym ostatnim stwierdzeniu się zatrzymam. Kto nie chce, to NIC nie zauważy, nawet jeśli będzie miał TO pod nosem. Pozwolę sobie na prywatę i zapoznam Czytelników z moim „nic” w przeciągu ostatnich 10 dni stycznia. 20 stycznia wybraliśmy się z mężem i kolegą na piękny koncert z okazji 30-sto lecia istnienia Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, z którym byłam związana przez 15 lat. 21 stycznia poszliśmy już tylko z mężem do kina w Sokole na „Fuksa 2”, bo nie pojmuję powodów, dla których miałabym jechać na tenże film do Rzeszowa czy Krosna płacąc sporo więcej za bilet, płacąc za dojazd, marnując czas na podróż, a nade wszystko ryzykując, że nie chodząc w Strzyżowie do kina, może ono kiedyś zostać zamknięte (tak jak wiele kin w małych, powiatowych miasteczkach).        24 stycznia byłam z koleżanką w jednej z rzeszowskich księgarń na spotkaniu autorskim. Było o godzinie 17.00, a więc dla osób czynnych zawodowo, co warto by zauważyli, a także wzięli pod uwagę, organizatorzy takich spotkań w Strzyżowie. Autorem, z którym został zorganizowany ów wieczór, był Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz, laureat wielu prestiżowych nagród, w tym uwielbianego przeze mnie Ryszarda Kapuścińskiego, którego miałam zaszczyt poznać, no i oczywiście wszystko tego autora przeczytać. Wspaniałe spotkanie, wielka świadomość czasu i miejsca, w którym Polska się znajduje, przepiękna polszczyzna. Wróciłam zachwycona i bogatsza o 2 książki z dedykacjami. Zresztą, jako czytelniczka „Dziennika Gazety Prawnej” wiedziałam czego się po redaktorze Parafianowiczu spodziewać.                                                                                                                                                                          25 stycznia byłam z córką w Bibliotece Publicznej na interesującym wydarzeniu związanym z Żydami w polskiej i światowej, choć z polskimi korzeniami, kulturze, nauce, sztuce, literaturze, przygotowanym pod kierownictwem Marzeny Łąckiej. Przepięknie je oprawiali śpiewem wokaliści Studia Piosenki, działającego przy naszym Sokole, a kierowani wytrawną ręką pani Barbary Szlachty. Mam nadzieję, że pracownicy biblioteki zechcą się imprezą sami pochwalić, nie będę im tej możliwości odbierać.                                                                          26 stycznia uczestniczyłam w wernisażu wystawy „Wikliną wyplatane” w Galerii Miejskiej przy Rynku. Galerię wypełniły eksponaty z Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem, a opowiadała o nich, ich zbiorach i wikliniarstwie jako sposobie na życie, dyrektorka Centrum pani Anna Straub. Uczestnicy wernisażu dowiedzieli się jak doszło do tego, że odległe od nas o 80 km miasto Rudnik nad Sanem, stało się Polską Stolicą Wikliny. Warto wybrać się do naszej Galerii Miejskiej, by na miejscu przekonać się, że wiklina nadaje się nie tylko na miotły i kosze na grzyby!                                                                                                                                                                                                                                             28 stycznia wraz z córką i obecnymi, a także byłymi dziećmi obejrzałam „Akademię Pana Kleksa”. Ponieważ moje dzieciństwo to także wiersze Brzechwy, które ukształtowały moją wyobraźnię na długie lata, a kto wie czy nie na zawsze, wiele sobie obiecywałam po tej adaptacji. I mnie nie zawiodła. Wyszłam bogatsza o wzruszenia, zachwycającą muzykę, piękne zdjęcia. Oraz o złotą myśl, że nie „ale”, lecz „więc”. Chcę, by się tu gdzie mieszkam więcej działo, ale… Otóż nie! Chcę, by tu gdzie mieszkam więcej się działo, więc…

 

Zastanowisz się, miły Czytelniku jak to u Ciebie z tym NIC jest?