Dobry los, czy szczęśliwy przypadek sprawił, że w przestrzeniach internetu natknęłam się na blog Kobieta XL- portal o wszelkich obliczach życia. Inspiratorką jego istnienia jest kobieta wielu umiejętności i pasji, Lublinianka, Magdalena Gorostiza. Za zgodą Autorki, wśród naszych Gościnnych występów zamieszczam jej relację z wyjazdu Ugandy.
Gdyby nie Masika, nigdy pewno nie przyszłoby mi do głowy, by lecieć do tego afrykańskiego kraju. Wśród moich rozlicznych planów podróżniczych Uganda nigdy nie była brana pod uwagę. Na Masikę trafiłam przypadkiem na Facebooku. Ktoś napisał o dzielnej, młodej kobiecie, która założyła sierociniec i sama się nim zajmuje.
Jako że, Kobieta XL promuje takie postawy, postanowiłam więc zrobić z Masiką wywiad. Rozmawiałyśmy długo przez telefon. Okazało się, że jest pielęgniarką, pół pensji przeznacza na utrzymanie dzieci, szuka zewsząd pomocy, bo ciągle na coś brakuje. Na czesne w szkole, na dowóz dzieci, na jedzenie. Wtedy jeszcze, w listopadzie 2018 roku dzieciaki mieszkały w starym budynku, który Masika dzierżawiła. Ale budowała już nowy obiekt i pilnie potrzebowała na wszystko pieniędzy.
Zastanawiałam się, jak jej pomóc? Zbiórki pieniężne idą opornie, kto zechce wpłacać na dzieciaki w Ugandzie? Wpadłam więc na inny pomysł. Może wysyłać Masice rzeczy, które ona może spieniężyć? Okazało się, że Masika może sprzedać u siebie wszystko. Ubrania, buty, kosmetyki. Nie tylko dziecięce, ale też damskie i męskie.
Do pierwszej wysyłki zaprzęgnęłam trzy przyjaciółki – Dorotę, Jole i Ewę. Zrobiłyśmy czystki w szafie i paczki powędrowały do Afryki. To był strzał w dziesiątkę. Masika bez problemu sprzedała ubrania. Miała solidny zastrzyk gotówki. Nowy sierociniec rósł w oczach, a dzieciaki musiały przecież jeść, chodzić do szkoły, potrzeby są na okrągło. Ogłosiłam akcję na Facebooku i dziś Masice pomaga już blisko 40 osób. Nie tylko z Lublina, ale z całej Polski!
Pisałyśmy ze sobą praktycznie codziennie i nagle wpadłam na pomysł, by pojechać do Ugandy. Poznać Masikę, zobaczyć dzieciaki. Okazało się, że przy okazji mogę zobaczyć niesamowity kraj, w którym naprawdę jest co oglądać!
Ale jak jechać? Samej? Trochę to wyglądało kiepsko. Wyjazd daleki, miło by było mieć jeszcze jakieś towarzystwo. I znowu Facebook zadziałał. Ogłosiłam wyprawę na podróżniczej grupie. Najpierw zgłosiła się Ewa z Warszawy, potem Wanda z Ostrołęki. Wanda dokooptowała resztę grupy. I w taki sposób nasza siódemka wylądowała nocą na lotnisku w Entebbe. Każdy z darami dla sierocińca, zapakowanymi w oddzielne torby. Masika przyjechała nas przywitać i zabrać przywiezione dla niej rzeczy. Choć z Kasese do Entebbe jest niecałe 400 km to droga zajmuje około 8 godzin. A jednak była na lotnisku i padłyśmy sobie wzruszone w objęcia. To był naprawdę fajny moment!
Po nocy spędzonej z nami nad jeziorem Wiktoria, Masika ruszyła w podroż powrotną. I choć pobyt w sierocińcu mieliśmy zaplanowany już przed samym wyjazdem, ja zacznę relację z Ugandy właśnie od tego miejsca. Bo właśnie tam przeżyliśmy niesamowite chwile!
Sam sierociniec jest poza miastem, na terenie parku narodowego. Solidna brama, wysokie mury. Wszystko ze względu na bezpieczeństwo.
- Niestety, inaczej się nie da – tłumaczy Masika otwierając nam bramę. - Boimy się kradzieży. Mamy tu już sporo rzeczy, w tym solar, który jest dla nas bezcenny.
Za bramą grupa dzieciaków, które witają nas radośnie. Są przywitalne śpiewy, pocałunki, objęcia. Dzieciaki zadbane, wszędzie bardzo czysto. Masika z dumą pokazuje, co już udało się zrobić.
Uwaga – sporo za nasze lubelskie paczki! Ostatnio Sylwek zatargał na pocztę ponad 100 kg darów, część z nich już do Masiki dotarła! I to co wyjechało z naszych szaf, zamieniło się w dziecięce sypialnie, jest sklep, który ma na sierociniec zarabiać!
Kazdy ma swoje łóżko i półkę.
Jadalnia
Sklep, który ma zarabiać na sierociniec.
- Pokaż proszę przyjaciołom, co dzięki nim mamy – prosi Masika. - To nie są pieniądze wydawane na darmo.
W sierocińcu mieszka 25 dzieci, najmłodsze ma 5 lat, najstarsze 15. Masika wysyła je do prywatnej szkoły, bo w tych publicznych, choć są darmowe, poziom jest kiepski. W klasie może być nawet około 200 uczniów! Masika chciałaby kupić jakikolwiek samochód, bo dowóz dzieci generuje kolejne koszty. W sierocińcu zatrudnione są 3 opiekunki, piorą, gotują, opiekują się dziećmi.
Będzie obiad dla dzieciaków
- Jedno dziecko to koszt minimum 50 dolarów miesięcznie – tłumaczy Masika. - Potrzeby są naprawdę ogromne, bez pomocy z zewnątrz w żaden sposób nie dałabym rady. A chciałabym zapewnić dzieciom wykształcenie, bo tylko ono gwarantuje przyszłość.
Unice ma 13 lat i marzy o studiach medycznych. Wzorowo się uczy i zna świetnie angielski. Czy jednak będzie miała szansę, by swoje marzenie spełnić?
- Może znajdzie się ktoś, kto zapewni jej wykształcenie – wzdycha Masika. - Modlę się o to codziennie.
Ale dziś nie czas na troski. Siedzimy z dzieciakami, gadamy, odpowiadamy na ich pytania.
Wanda, która na co dzień pracuje z młodzieżą, jako pierwsza organizuje wspólną zabawę. Uczy dzieciaki grać w „starego niedźwiedzia”, którego zamieniamy tu na goryla, Ewa i Beata natychmiast się przyłączają.
Ewa z Beatą i Wandą w akcji.
Dzieciaki śpiewają nam piosenki, których nauczyła je Patricia, Brazylijka mieszkająca w Nowym Jorku. Przyjechała na tygodniowy wolontariat, jest architektką. Będzie robić dla Masiki plan szkoły.
- Mam już kupiony teren, szkoła zarabiałby na sierociniec – wyjaśnia Masika, - bo inne dzieci płaciłyby czesne.
Idziemy na wspólny spacer zobaczyć, gdzie będzie szkoła. Masika mówi, że to bardzo blisko. W rzeczywistości to kawał drogi przez okoliczną wioskę i już za kilka minut jesteśmy mokrzy. Kasese leży blisko równika i zawsze jest tu bardzo gorąco.
Starsze dziewczynki pomagają nosić wodę do picia. Woda do myciia jest w studni w sierocińcu.
Po południu żegnamy dzieciaki. Zostawiamy je za wysoką bramą, pełne nadziei, że nie zapomnimy o ich potrzebach. Dla nas to przecież tak niewiele, dla nich możliwość godnego życia.
Magdalena Gorostiza
Na styku dnia z nocą
myśli fruwają
krążą kłębią się
zanim odlecą.
Czasami są kruczoczarne
lub jak jaskółka chybkie
bądź płochliwe jak wróble.
Bywają myśli sowie
mądre wzniosłe
jak lot orła białego
i myśli papuzie kolorowe
o gołębim sercu
ich skrzydła lśnią
łopocą
i już nie wiesz
ptaki to czy myśli
odpowiedź wyśnisz
Dziś wyjątkowo zamiast piątkowego eseju, będzie wiersz Pani Stanisławy Kucab, kobiety o wrażliwości motyla i odporności słonia.
Jest
taka Polska
niepartyjna
i nie fanatyczna
nie ksenofobiczna
ani kosmopolityczna
tolerancyjna uczciwa
prawdomówna
normalna
ludzka.
W tej Polsce
starość jest w poszanowaniu
życie - święte
ofiara - ofiarą
a post - postem
prawdziwe
nie wirtualne
czy medialne
tu wiara uzdrawia
nie religia
i wie się, że
aby być dobrym
nie wystarczy
tylko chodzić do kościoła
Mody mijają
rządy padają
a ona trwa
niezmiennie
przyzwoita
Ta Polska
leży na wszystkich
szerokościach geograficznych
i długościach
tam, gdzie
prawi Polacy
wprost z utęsknień
Norwida wyjęta
Wiem,
bo bardzo chcę
tam zamieszkać
Każdy przeciętny osobnik ludzki, zarówno dziecinny, jak i ten w nieco bardziej zaawansowanym kwiecie wieku, uwielbia wakacje, urlopy, weekendy, święta, różnorodne wyjazdy oraz wszelkie dni wolne najrozmaitszego autoramentu. Chętnie byczymy się na leżaku w ogródku, żłopiąc zimne piwo i hodując brzuch (przynajmniej niektórzy), raczymy się grillowaną kiełbaską i karkóweczką (tu także brzuch wchodzi do konkurencji), ganiamy kurcgalopkiem po tatrzańskich szczytach, ewentualnie moczymy „de” w pierwszej lepszej wodzie, jaką napotkamy na swojej drodze.I właściwie to wszystko mogłoby dotyczyć także labradorów – zwłaszcza ta kiełbaska, karkóweczka i moczenie w wodzie „de”, z hodowaniem brzucha włącznie (przy czym absolutnie pomijamy tu względy zdrowotne!). Mogłoby, ale…
Wakacje i urlopy to przede wszystkim wyjazdy. Bliższe, dalsze, samochodem, pociągiem, samolotem, a nawet statkiem. Z dużą ilością walizek, siatek, siateczek, pudełek i innych tobołów. Z dzieckiem, dziećmi, babciami, ciociami i całym stadem innych krewnych, tudzież niekiedy znajomych. I z labradorem – dużym, co najmniej trzydziestokilogramowym psem, który gubi kudły, chce jeść co najmniej dwa razy dziennie, a do tego kocha cały ludzki i zwierzęcy świat.Tu właśnie zaczyna się dramat i ból labradorów, zwłaszcza tych, które stały się dla swoich właścicieli przypadkowym prezentem, bagażem życiowych doświadczeń, czy po prostu zbędnym, kilkudziesięciokilogramowym balastem. W wakacje wychodzą na jaw najbardziej ponure (nie)ludzkie zwyczaje, słabostki i cechy charakteru, ukazuje się w całej pełni brak świadomości ludzi w kwestii posiadania psa i ich zwyrodniałe odchyły psychiczne.
Jeśli mamy psa, to wzajemnie – pies ma nas. Jeśli jesteśmy członkami rodziny, to wzajemnie – pies też nim jest. A więc ma takie samo prawo jak my do urlopu, wyjazdu na wakacje i poczucia świadomości bycia razem.Nieważne, czy nasz labrador pochodzi z renomowanej hodowli, ze schroniska, jest adoptusiem, czy przypadkowym znajdą. Jest nasz, czyli należy do stada. To oznacza, że na wakacje wyjeżdżamy razem z nim – razem z naszymi walizkami bierzemy psią michę, worek żarcia i w drogę.
Moja rodzina jest specyficzna, bo wszyscy jesteśmy pomyleni na punkcie psów (a labradorów w szczególności) i wakacje bez czworonogów właściwie nie są wakacjami. Samochodem wypchanym do granic możliwości jeździmy bliżej i dalej po Polsce, wychodząc z założenia, że gdzie my, tam i nasze burki. Nasi krewni, znajomi i przyjaciele już się przyzwyczaili, że jeśli przyjeżdżamy, to solidarnie – dwunożni razem z czworonożnymi. Zrozumieli też, iż opcja zachowania przydomowego ogródka w nienaruszonym stanie jest, w trakcie naszego pobytu, nie do przyjęcia, zaś przewidziane do palenia w kominku drewno, jakimś dziwnym sposobem dostaje przysłowiowych „nóg” (a może „łap”?) i zostaje szybko zamienione w wiórki. Moja rodzinka prędzej wyrzeknie się innych ludzi niż naszych labów, i mamy to szczęście, że nasze otoczenie doskonale to rozumie. Gdyby nie rozumiało – no cóż, na pewno nie byłoby już naszym otoczeniem…
Zdarzają się także sytuacje, że choć kochamy naszego labradora, jest on(a) pełnoprawnym członkiem rodziny, na wyjazd, z różnych względów zabrać go nie możemy. Nie oznacza to wcale, że pies przestaje do rodziny należeć – bowiem jak tylko wrócimy, zabieramy ją/jego z powrotem, czułością i miłością wynagradzając naszą nieobecność.
Kilka razy w życiu musiałam wyjechać służbowo, ku bezdennej rozpaczy moich zwierzów i mojej. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam ich ze sobą zabrać, uważam bowiem, iż skazywanie psa na spędzenie 8, czy 10 godzin w zamkniętym hotelowym pokoju, w nieznanym psu otoczeniu i stresie, jest nieludzkie i niehumanitarne. Gdy dodamy do tego kilkunastogodzinną niekiedy podróż, oczywiste jest, że pies nie może z nami jechać.
Mamy to szczęście, że moi rodzice zawsze chętnie widzą w swoim mieszkaniu nasze psy. Mamy także znajomych, którzy w sytuacji awaryjnej bez problemu zaopiekują się naszymi labkami (choć rzadko i niechętnie korzystam z takiej opcji, bo zdaję sobie sprawę, że 80 kilogramów żywej, dwukolorowej wagi stanowi pewien kłopot). Nie wyobrażam sobie umieszczenia moich, absolutnie domowo – kanapowych, labradorów w psim hoteliku. Siedzi we mnie przekonanie, że mimo najlepszej opieki, czułyby się tam źle. Być może owo przekonanie jest chore psychicznie i niesłuszne, ale dopóki mam szansę, by Madera z Czedarem były z rodziną, to zawsze wybiorę tę opcję.
Dla każdego psiarza obydwa powyższe zjawiska są znane, oczywiste i w pełni zrozumiałe. Ba! Wielu psiarzy chętnie wspiera innych psiarzy, opiekując się ich psami oraz oczekując (nawet całkiem słusznie) umiarkowanej wzajemności w tym zakresie (pełnej wzajemności nie mamy prawa oczekiwać, życie bowiem lubi znienacka pokrzyżować nawet najbardziej pancerne plany, nie tylko urlopowe, i każdy psiarz to doskonale rozumie).
Niestety, na świecie nie istnieją tylko zakamieniali psiarze. Zdarzają się także jednostki (z pełną świadomością nie nazywam ich ludźmi!), dla których wyjazd na wakacje to wspaniała okazja do pozbycia się psa. Im bliżej lata, tym częściej na przydrożnych parkingach spotykamy przywiązane do drzew psy, wygłodzone, odwodnione, z rozpaczą w prześlicznych ślepiach, nie rozumiejące dlaczego „ukochany pan” odjechał i o piesku zapomniał. I ta ich nadzieja, że jeszcze wróci… Serce rozrywa się na kawałki!
Im bliżej lata, tym bardziej zapełniają się schroniska dla zwierząt. Psy są przywiązywane do ich bram, podrzucane nocą w pudełkach przez płot, a nawet, o zgrozo!, oddawane przez „właścicieli” jako znalezione!!!
Chyba najbardziej humanitarnym (choć dla mnie i tak, w pewnym sensie, nieludzkim) sposobem, jest oddanie psa w tak zwane „dobre ręce”. Fachowo nazywa się to „wyadoptowaniem”.
Dlaczego jest to nieludzkie? Ano dlatego, że oddać (nie tylko) labradora z powodu wakacji, dla mnie osobiście jest zbrodnią, dokonaną sadystycznie na niewinnej istocie, jaką jest pies! W końcu wiedzieliśmy kupując/biorąc zwierzę, że istnieje takie pojęcie jak urlop, że nie wszędzie psy są mile widziane, że nasi znajomi niechętnie odnoszą się do psów w ogóle, a labradorów w szczególności. I co? Znudziło nam się?! Zapomnieliśmy?! Nie przyszło nam do głowy?! Perfidne i pokręcone ścieżki życia oraz kompletna nieznajomość specyfiki rasy coraz częściej niestety stają się przyczyną niezmiernie bolesnych losów labradorów. Nasila się przykre niezmiernie zjawisko, kiedy te piękne i cudowne psy, zamiast wygodnej kanapy i pełnej miski, w zwyrodniałym podziękowaniu za swoją psią miłość i wierność, otrzymują z ludzkich rąk zimny schroniskowy kojec, ciężki łańcuch i obrzydliwą, cuchnącą breję zamiast jedzenia.
Jeżeli okazuje się po kilku tygodniach, miesiącach lub latach, że nasz labrador nie spełnił pokładanych w nim nadziei, bądź oczekiwań, wówczas pojawia się opcja „oddania psa w dobre ręce”, czyli tak zwanego „wyadoptowania”. Właściwie pierwszą naszą myślą powinno być pytanie, czy my sami spełniliśmy oczekiwania i nadzieje naszego psa? Czy kochamy go tak, jak na to zasługuje, czy jest pełnoprawnym członkiem naszej rodziny, czy poświęcamy mu wystarczającą ilość czasu? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi na nie jeszcze więcej. I w zależności od tych ostatnich zapada decyzja, że pies zostaje z nami lub nie.
W najlepszych rodzinach i wśród największych miłośników labradorów zdarzają się oczywiście sytuacje losowe, które nie pozwalają nam na zatrzymanie ukochanego pupila – wyjazd za granicę, ciężka choroba, śmierć itd. Człowiek, dla którego pies jest cennym członkiem rodziny, w takich dramatycznych okolicznościach będzie starał się zrobić wszystko, aby swojemu psu znaleźć naprawdę dobry, kochający dom, mając jednocześnie pełną świadomość, iż dla psa zmiana domu i rodziny będzie tragedią i bolesnym ciosem. I to nasza – właściciela – rola, aby tą tragedię i cios jak najbardziej złagodzić!
Pozostając w sytuacji nie do pozazdroszczenia, kiedy wskutek wyższej konieczności szukamy dla naszego laba nowej rodziny i domu, powinniśmy zachować daleko idącą czujność. Najlepszym wyjściem jest zwrócenie się o pomoc do stowarzyszeń i fundacji zajmujących się problemem skrzywdzonych przez los, bezpańskich i porzuconych labradorów. W tych organizacjach pracują bowiem ludzie, dla których nadrzędnym celem jest dobro labradora, którzy znają specyfikę tej cudownej rasy, i którym sumienie i serce podpowiadają w jaki sposób najlepiej można labom pomóc. Wolontariusze fundacji i stowarzyszeń potrafią pojechać na drugi koniec kraju, żeby pomóc krzywdzonym przez los labradorom, poszukują najlepszych dla nich domów tymczasowych i stałych, z dokładnością promieni Roentgena prześwietlają wszystkich, którzy starają się o adopcję labka, a także kontrolują sytuację już po adopcji.
Nie ulega wątpliwości, iż psa można i należy traktować jako element systemu opieki i wychowania w rodzinie. Dawny świat, w którym psy mieszkały na dworze, w budzie, w najdalszym końcu podwórka, odchodzi powoli (aczkolwiek wciąż zbyt powoli) w przeszłość. Współczesne określenie „psiej budy” kojarzy się z domem, w którym istnieje kilka pokoi, co najmniej jedna łazienka, a nawet ewentualnie salon, solidarnie podzielony pomiędzy wszystkich dwu – i czworonożnych członków rodziny. W sypialni wraz z nami rozpanoszyły się bardziej lub mniej kudłate psie mordki, wszelkiej maści i rozmiaru, z którymi „rozmowa” dzisiaj stanowi zaletę i wcale nie świadczy o zaburzeniach umysłowych człowieka.
Życie, w którym zabraknie psa jest puste. Kiedy nikt nie wita nas w drzwiach, tańcząc czworonogie obłędne tango, nikt nie popiskuje i nie patrzy na nas smutno, kiedy wychodzimy do pracy, i nikt nie patrzy prosząco w stronę naszego talerza z kolacją, czujemy smutek i żal. Te bowiem tygodnie, miesiące i lata, które z naszą rodziną, w naszym domu spędził pies, są jednym z najpiękniejszych wspomnień. I właśnie dla owych wspomnień warto nie tylko uczynić z psa pełnoprawnego członka rodziny, ale przede wszystkim zawalczyć o Niego i o to, aby w naszym domu pozostał już na zawsze!
Wiersz Urszuli Rędziniak z tomiku „Nim zabierze nas wiatr”. Ula jest strażakiem, prawniczką, mamą i poetką, co nie pisze do szuflady.
widzę że jesteś głodna
chłodu północy pełnej ziaren
słońce obudziło pragnienie
gdy noc kochanków zgasła
przed świtem nim jedna z gwiazd
spadła lotem błyskawicy
prawdopodobieństwo zamarło
w bezruchu i tylko nagi księżyc
zerknął nieśmiało do ogrodu duszy
w poszukiwaniu ambrozji
nie ma żaru świetlików
ani muzyki świerszczy
jedynie ten zapach
niesiony przez wiatr
i tylko kłosy złotowłose
zerżnięte stoją dumnie
czekając na znak spełnienia
w pełni świadome swej wartości
a bochen chleba
pachnie dostojnie
wzbudzając apetyt na życie
Dziś debiutuje u nas kolejna gościnna gwiazda, człowiek wielce zabawny i autor Tanich Historii, z życia lub jakby z życia wziętych, którymi zechciał podzielić się z nami na łamach Loqueris. Więcej Tanich Historii możecie przeczytać pod tym linkiem (fb).
Dramatis Personae: Motorniczy [M], Pan w podeszłym wieku [P], Narrator [N].
Miejsce akcji: tramwaj 24
<Tramwaj zatłoczony. P i N siedzą blisko kabiny motorniczego>
M: Uwaga pasażerowie: z powodu awarii trakcji przejazd do Bronowic będzie odbywał się przez Plac Wszystkich Świętych, a nie Dworzec Główny. Uwaga pasażerowie […].
<w reakcji na komunikat, duża grupa pasażerów przepycha się na czoło tramwaju zasypując motorniczego pytaniami w stylu: „To nie staje pan na Dworcu Głównym?”, „A na Batorego jedzie?”, „Zatrzyma się pan na Placu Inwalidów”, „Czy przystanek Biprostal to będzie?”. Motorniczy początkowo dzielnie przytakuje, ale wraz z kolejnymi pytaniami, staje się coraz bardziej opryskliwy>
P <pochylając się do N>: Ja wiem, że to grzech, ale czasami to ja proszę pana chcę, żeby oni wszyscy umarli...
N: I to pana martwi?
P: Nie. Ale chciałem, żeby ktoś jeszcze to wiedział.