21. 02. 05
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 To nieformalne święto kociarzy przypada jak co roku 17 lutego. W Polsce pomysłodawcą wprowadzenia święta kotów był felinolog W. Kurkowski. Chciał w ten sposób wypromować akcję wspierania bezdomnych kotów, przez zbieranie dla nich karmy, finansowanie ich kastracji i poprawę ich losu zimą.  Uwagę na los bezpańskich kotów i formalne utworzenie Dnia Kota zawdzięczamy Włoszce, Claudii Angeletti. W 1990 roku, na łamach pisma, w którym pracowała, utworzyła ankietę dotyczącą odpowiedzi na pytanie, jaki miesiąc i dzień wydaje się kociarzom najstosowniejszy dla uczczenia ich pupili. Zwyciężyła argumentacja dotycząca 17-stego dnia lutego. A oto argumenty:

    luty, to wg zodiaku miesiąc Wodnika, znanego z nonkonformistycznego postępowania, uporu, ciekawości świata, dziwnych pasji i wolnego ducha (ja jako Wodnik doskonale o tych przymiotach wiem). A koty, które „uciska” każda reguła, czy przymus, doskonale do opisu Wodnika, pasują,

     liczba 17 w tradycji włoskiej była nosicielem nieszczęść, dokładnie jak kot, którego pojawienie się w tejże tradycji, także symbolizowało nieszczęście,

     zatrważająca renoma 17-stki wynika z anagramu rzymskiej XVII, zmieniającej się w VIXI, co po łacinie oznacza: żyłem, zatem- umarłem. Ale nie dla kota, bowiem

     jak się popularnie mówi, każdy jeden (1) kot ma siedem (7) żyć,

     koty są topowym niezbędnikiem czarownic, a we włoskiej tradycji luty to miesiąc czarownic ;-)

 W polskiej tradycji funkcjonuje mnóstwo powiedzeń związanych z kotem. Zatem musi to być stworzenie dla ludzi ważne, bo inaczej skąd wzięło by się ich aż tyle? Pominę sentencje powszechnie znane, a przypomnę te, które choć celne, nie są zanadto popularne. „Tylko głupiec na każdą mysz ma osobnego kota.” „ U dobrego gospodarza, nawet pies z kotem żyje w zgodzie.” „Trzeba zabić jednego kota, by ocalić tysiące szczurów.” „Kot to tygrys, który je z ręki.” „Mysz chciałaby posiadać to, co do kota należy.” „Kiedy kot odchodzi, mysz wraca.” Wielki miłośnik kotów, Ernest Hemingway, mówił: „Kotom bez trudu udaje się to, co nie jest dane człowiekowi: iść przez życie nie czyniąc hałasu.”

Z serdecznymi pozdrowieniami dla Kociarzy i kotów- szczęśliwa koleżanka kota Yumiego ( i dwóch psów do tego)

20. 08. 23
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Od zawsze lubiłam kamienie, skały, piasek, jaskinie, wąwozy i pustynie. Zawsze też pociągało mnie w nich oprócz barw, kształtów, pochodzenia to, że są takie stare, a wciąż wyglądają na takie same, takie niestarzejące się i mimo wieku, „bezwieczne”. W zasadzie kamieni nie rozróżniam, pomijając podstawowe „pierścionkowe” oraz piaskowiec czy marmur. Przed laty zaczęłam kamieniami „obrastać”, zatem wokół domu mamy ścieżki i murki z piaskowca, a i z każdej wycieczki, wyjazdu czy wyprawy, przyjeżdżał ze mną jakiś mniejszy czy większy kamyk. Moi znajomi, wiedząc o mojej kamiennej namiętności, także obdarowywali mnie przywiezionymi zewsząd kamiennymi drobiazgami.

 W dzieciństwie sporo nam, dzieciom, czytano, co nie dziwi w kontekście bycia dzieckiem księgarza (chyba nie ma odmiany dla kobiety tej profesji). Bardzo lubiłam słuchać baśni, a szczególnie takich z powiewem Wschodu. Nic dziwnego zatem, że żywo przemówił do mnie ten fragment baśni o Alibabie, który opisywał przebogaty Sezam. Wiele lat później, będąc na wycieczce w Istambule, z zachwytem zwiedzałam pałac Topkapi, czyli rezydencję sułtanów osmańskich. W nim największe wrażenie zrobił na mnie skarbiec, kapiący od złota, drogich kamieni, a wśród nich wspaniałe brylanty, słynny, olbrzymi szmaragd wyglądający jak lampion czy wisior oraz złoty sztylet inkrustowany brylantami z rękojeścią zdobioną przecudnej barwy szmaragdami.  Oczywiście nie takie minerały przywoziłam z moich bliższych i dalszych wyjazdów. Jednakże zawsze miałam wrażenie, że z tym kamykiem, czy woreczkiem piasku z tamtego miejsca, przyjeżdża do mnie jego dobra energia i ciepłe, serdeczne wspomnienia. Podobały mi się wówczas kamyki zwykłe- szare, zielone, rude, białe, w kształcie określonym i nie, czarne, udające samorodki złota, przeźroczyste. no wszelakie. Aż pewnego dnia spotkałam się z labradorytem. I to była miłość od jednego z pierwszych wejrzeń. Z pozoru kamień szarawy, może ciut w zieleni, jakiś czasem przebłysk błękitu, czasem wspomnienie lśnienia złota. Stało się to podczas przypadkowego wejścia do znajomego jubilera skupującego złom metali szlachetnych. Coś miałam kupić na prezent. I nagle propozycja: - Mam coś dla pani. Za grosze, dziś skupiłam. I na ladzie wylądowała srebrna bransoletka z okrągłym i wypukłym oczkiem, szarawym i bez blasku. Tak do końca przekonana nie byłam. -Czemu dla mnie? – spytałam. - Bo to niezwykły kamień, ale trzeba go nosić, on musi czuć ciepło człowieka i jego sympatię. Wówczas pierwszy raz usłyszałam nazwę: labradoryt. Faktycznie bransoletka kosztowała mnie jakieś marne parę złotych. Po powrocie do domu zaglądnęłam do internetu i na stronie Jubiler.pl przeczytałam m.in. „Pomaga podążać za głosem intuicji (wyostrza ją) i określić właściwy czas do wcielenia danych idei w życie. Pozwala pozbyć się uczucia strachu i niepewności wzmacniając wiarę w siebie i ufność do Wszechświata. Pomoże odkryć Twoje przeznaczenie i właściwą drogę a także nakieruje, jak nimi podążać mądrze używając swoich wrodzonych zdolności. Rozwija silną wolę i poczucie własnej wartości, również  pomaga łączyć intelektualną stronę umysłu z mądrością intuicyjną. Pobudza kreatywność inspirując Cię do wcielania oryginalnych, nowatorskich idei i rozwiązań problemów. Przynosi cierpliwość, która prowadzi do lepszego skupienia myśli i koncentracji.” A do tego jest kamieniem zwanym „Świątynią Gwiazd”, bo rozprasza negatywną energię, dając inspirację i entuzjazm tu i teraz. Według legendy Eskimosów, w skałach labradorytu odpoczywała Zorza Polarna. Próbował ją zdobyć pewien dzielny młodzieniec, włócznią rozłupując skały. Nie udało mu się w pełni. Jej niezwykłe światło pozostało tam na zawsze.

 Od tej pory na mojej drodze często stawała biżuteria z tym niezwykłym, półszlachetnym kamieniem. Lubię patrzeć w te inkluzje tańczące w oczkach moich pierścionków, bransoletek, przywieszek czy broszek. A ostatnio odkryłam powód, dla którego tak zachwycają mnie labradoryty. Okazało się, że wszystkie ich niezwykłe kolory, plamy, blaski, złocenia i zieloności, a także obramowania z szarości i granatu i dalekie pozdrowienia błękitu, są dokładnie takie,jak oczy naszej córki Ani. Bo jej oczy są labradorytowe.

 

20. 01. 05
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

Śledzimy tragedię w Australii. Oglądamy poruszające filmy i zdjęcia. Przekazujemy w mediach społecznościowych memy błagające o deszcz dla tamtych rejonów. I wydaje nam się, że zrobiliśmy dobrze. Ale, że to daleko, emocje dotyczą nas na krótko. Boję się, że wcale nie musi nie wiadomo ile wody w rzekach upłynąć, żeby u nas wydarzyły się podobne tragedie.

Dostałam od rodziców las. Ponieważ jest to teren niezdigitalizowany, a mapy geodezyjne pamiętają czasy Franciszka Józefa, postanowiłam uporządkować dokumentację. Konieczna była wizyta w lesie. Oprócz gałęzi, na ściółce leżało sporo potłuczonego szkła. Mimo, że od dawna jest obowiązek segregowania i płacenia za śmieci i każdy musi to robić, wciąż są osoby, dla których najlepszym miejscem dla śmieci jest tzw. paryja. Najlepiej nie własna. Taki właśnie widok zdobi mój, od niedawna, las. Niech zatem zdarzy się suchy rok, słońce przedrze się do tych wyrzuconych szkieł i pożar gotowy.

Pamiętam jeden z takich gorących, letnich dni. Był to już nasty upalny dzień. Podlewałam ogródek. Mamy takie małe zarośnięte, kwitnące zbocze. Nagle poczułam, że ktoś na mnie patrzy. Nie wchodząc w szczegóły- przyglądała mi się jaszczurka zwinka, których moc mamy latem w ogródku. Skręciłam strumień wody i taki ledwo kapiący skierowałam na zwierzątko. Jaszczurka piła zachłannie, bacznie mnie obserwując. Gdy ugasiła pragnienie, pozwoliła się jeszcze delikatnie zrosić po grzbiecie. I spokojnie odeszła w sobie znane miejsce. Pomyślałam sobie, jak bardzo musiała być zdesperowana, żeby podejść do człowieka i prosić o pomoc.

Wczoraj pojawiła się u nas pierwsza tej zimy gołoledź. Oczywiście płytki na tarasie także były całe w lodowej skorupce. Walczyłam z nowym systemem do sprawozdawczości, który wymyślił jakiś urzędniczy specjalista, z kategorii myślicieli sądzących, że od mieszania herbata zrobi się słodsza. Nagle usłyszałam powarkującego na parapecie kota. Nasz kot, norweg, ma takie dźwięki w swoim zakresie głosowym. Patrzę, a na tarasie siedzi / leży ptaszeczek, maleńki dzwoniec, a jego patykowate nóżki, na lodzie rozjechały się w szpagacie. Wzięłam zmiotkę i łopatkę i wyszłam na zewnątrz. Ptak wpadł ze strachu w dygot jak w febrze. Nagarnęłam go na łopatkę i podrzuciłam lekko. Pofrunął bez problemu.

Myślę sobie – świat nie jest mój. Jest tak samo jaszczurki i dzwońca, jak mój. Dzięki temu że dokarmiamy ptaki, znamy je i potrafimy odróżniać, a one rewanżują się nam latem śpiewem i zjadaniem różnych larw. A jaszczurki pałaszują ślimaki, gąsienice, pająki i inne nie lubiane przeze mnie ziemne tałatajstwo.

 Tekst nie ma konkluzji. Ma życzenie. Chciałabym żeby moje dzieci, wnuki i wszelkie pra- też kiedyś miały taką możliwość pomóc jakiejś żyjącej drobinie. I miały z tego radość. Jeśli moje pokolenie nie zadba i nie skupi się na ekologicznym podejściu, moje życzenie może się nigdy nie zrealizować.

 

19. 09. 30
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Z czasów bycia chórzystką pozostało mi wspomnienie ćwiczenia artykulatorów poprzez dokładne wymawianie zdania : „Już październik jest za płotem, przeszedł cicho poprzez sad.” Właśnie dziś przeszedł z wiatrem, chmurami, chlustającym deszczem, więc wcale nie przechadzał się cicho. Ale już jest, umalowany, „ukoralowany” jarzębiną i głogiem, z czerwonymi „ włosami” z dzikiego wina. Jeszcze chwila i z ładną pogodą zaleje nam dusze zachwytem nad urodą jesieni. Bardzo lubię jesień- od sierpnia po listopad włącznie, to mój czas. Zawsze dobry i zawsze mi sprzyjający.

 Kiedyś październik miał dwie konotacje. Dla jednych był miesiącem oszczędzania, dla kolejnych był miesiącem modlitwy różańcowej. Obecnie, gdy o uwagę zabiega mnóstwo przeróżnych aktywności, wydarzeń, osób, ten najdłuższy w roku miesiąc (tak, tak- w związku z przejściem w czas zimowy jest o godzinę dłuższy od pozostałych, 31- dno dniowych miesięcy), znany bywa jako: miesiąc walki z rakiem, miesiąc Seniorów, miesiąc cyberbezpieczeństwa w Europie, miesiąc dobroci dla zwierząt, miesiąc różowej wstążki, miesiąc budowania świadomości społecznej na temat zespołu Downa, miesiąc ważenia tornistrów, miesiąc bez przemocy, miesiąc Skarbu Narodowego, ufff...Dużo tego!

 A ja chciałabym zwrócić uwagę miłych Czytelników na skarby słowa zawarte w polskich przysłowiach dotyczących patronów z tego uroczego miesiąca.

 „ Po świętym Franciszku chodzi bydło po owsisku.”

 „O świętej Brygidzie babie lato przyjdzie.”

 „ Święta Jadwiga szczapy dźwiga.”

 „ Święty Łukasz, czego po polu szukasz?”

 „ Święta Urszula perły w polu rozsnuła.”

 I w związku z tym, życzę tak Państwu jak sobie, by jak najdłużej były z nami dni z babim latem, a święta Urszula perły z przymrozków zatrzymała w swym skarbcu do późnego listopada.

 

19. 02. 28
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

Doczekaliśmy się. Przedwiośnie u bram. Choćby i Pani Zima jeszcze z parę razy przetrzepała swoje piernaty, a Dziadek Mróz pogroził nam mrozowym kosturem, maleńkie, brązowo- zielone Przedwiośnie coraz śmielej wychyla się koło domów, czesze leszczyny w kitki i pracowicie wiąże na wierzbach puchate pętelki. Dni coraz błękitniejsze, sikorki coraz głośniej śpiewają swoje wiosenne trele. I ja, choć najchętniej i najpewniej czuję się w prozie, zaczynam poezję widzieć wokół i poezją mówić. No, może bez przesady z tym ostatnim zdaniem, ale jednak, coś w sercu innego się budzi, coś jak nadzieja, która nie dotyczy wyłącznie nadziei na chwilowy koniec wyższych rachunków za gaz. Dłuższe dni, słońce mocniej grzejące, to kwiaty, które, tylko patrzeć, wyskoczą spod zimowych kołderek. A jak kwiaty, to i pszczoły pracowicie uwijające się w swoich nektarowych tańcach. Nasza rodzina nie ma wokół domu jakiegoś szczególnie wielkiego areału, na którym te tańce możemy obserwować, ale, zauważam, że z roku na rok rośnie koło domu coraz większa ilość roślin kwitnących. Zaczynam też chętniej zaglądać do publikacji ogrodniczych. Ostatnie moje zaskoczenie dotyczy… tui. Oczywiście, rośnie ich, tak około dziesięciu, w naszym ogrodzie, bo to i szpaler zrobią i wiatr zatrzymają i liśćmi nie rzucają, więc sprzątać nie trzeba. Choć akurat ten ostatni argument, to pozór. Kto czyścił tuje, wie o czym mówię. Nie dawno, wpadł mi w ręce tekst poświęcony pszczelim pożytkom, a raczej ich kurczącej się ilości. I w tekście autor suchej nitki na tujach nie zostawił. Nie wiem jaka jest prawda, próbowałam poczytać cokolwiek w tym temacie i zaczęłam się mocno zastanawiać, czy aby części naszych szmaragdów nie wykarczować. Pszczelarze załamują ręce, że coraz mniej jest roślin miododajnych, zatem pszczoła ma ograniczone możliwości zbierania nektaru. Do tego skażenie chemiczne - np. rozsypywanie wokół roślin Ślimaxu zamiast mechanicznego czy biologicznego pozbywania się problemu, palenie plastikami( znamy, znamy - spacerowicze w każdej miejscowości mogą palcem pokazać domy, w których używany jest tego typu „opał”, tylko co z tego, że znamy?...), a z tym faktem związane opady - śnieg, deszcz, zabierające z atmosfery te chemiczne trucizny do gleby i do wód. Tępimy z zacięciem żółte łebki mniszków, które uparcie dekorują nasze nienaganne pseudoangielskie trawniki ( biję się we własne piersi), o stokrotkach nie wspomnę. Jasne, nasze ogrody, to nie magnackie nasadzenia, w których uwijają się ogrodnicy. Mamy mniej czasu, na większość tego co mamy musimy zapracować w pocie własnego czoła, więc cóż się dziwić, że cenimy sobie każdą wolną chwilę do wykorzystania dla celów nie związanych z pracą np. w ogrodzie. Sądzę jednakże, że gdybyśmy pomyśleli i postanowili wspólnie zrobić coś dobrego dla matki Natury, coś na co mamy wpływ, coś przyziemnego i zwyczajnego, to nie byłoby to nic niemożliwego. Powiedzmy, mieszkańcy bloków na parapecie zaokiennym mogliby zainstalować skrzynkę z poziomkami, żeby i pszczoła miała co zapylić i taki mini-ogrodnik miał co drugi dzień pyszny deser, nagradzający jego mini-wysiłek. A ten, który ma ogródek przy domu mógłby też przemyśleć czy z prac ogrodniczych tylko koszenie trawnika może( bo musi) wykonywać?

Jako ludzkość jesteśmy bardzo rozwinięci, ale funkcjonowanie naszej cywilizacji zależy od małych żyjątek, od owadów, których często nie dostrzegamy. Pszczołom zawdzięczamy poranną kawę i lwią część tego, co znajduje się na talerzu, np. oleje (choćby rzepakowy czy słonecznikowy) i wiele innych wiktuałów, bez których w kuchni o wielu potrawach moglibyśmy zapomnieć, zawdzięczamy im bawełniane i lniane ubrania, których naturalną jakość tak wysoko cenią nasze ciała.. Pszczoły to nie tylko miód. Słowa, które czytasz, to taki mały hołd naszym pracowitym mniejszym braciom, bez których nie byłoby możliwe życie jakie znamy. Pomyślisz o tym na przedwiośniu?

 

18. 04. 22
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Proszę Państwa, eseju dziś nie będzie. Usprawiedliwieniem jest jedno słowo: Cortez. Zamieszkało z nami psie dziecko, siedmiotygodniowy owczarek niemiecki. Szaleństwo zupełne. Zwierzęca część rodziny pogodzona, a nawet ze wskazaniem na akceptowanie. Uzależnieni od tej rasy mówią, że są psy i są owczarki. Przekonamy się. Póki co obserwujemy się bacznie. Trzymajcie kciuki.