Luty trwa. U większości robiących postanowienia noworoczne już dawno po planach. Ci, co zaplanowali od początku roku siłownię, aktualnie chorują, kaszlą lub cierpią, bo np. boli ich któryś z mięśni pośladkowych. Ci, którzy zamierzali rzucić palenie, zrobią to w najbliższym czasie, czyli: jutro. Mający nauczyć się jeździć na nartach, nie zrobią tego, bo jest za zimno, za ciepło, za daleko do stoku, albo na nim za tłoczno - niepotrzebne skreślić. Planujący nauczyć się pływać, bądź wrócić do pływania nie uczynią tego, bo pomimo deficytu generowanego przez naszą pływalnię, wciąż panuje na niej ścisk, a wczesnoporanne godziny są dobre tylko dla tych cho...nych skowronków. A zresztą, bilety nie tanie. Albo woda za zimna. Może są i tacy co zamierzali się aktywnie ukulturalniać. No, ale jak to zrobić, skoro u nas przecież „tu się nic nie dzieje!” I przy tym ostatnim stwierdzeniu się zatrzymam. Kto nie chce, to NIC nie zauważy, nawet jeśli będzie miał TO pod nosem. Pozwolę sobie na prywatę i zapoznam Czytelników z moim „nic” w przeciągu ostatnich 10 dni stycznia. 20 stycznia wybraliśmy się z mężem i kolegą na piękny koncert z okazji 30-sto lecia istnienia Strzyżowskiego Chóru Kameralnego, z którym byłam związana przez 15 lat. 21 stycznia poszliśmy już tylko z mężem do kina w Sokole na „Fuksa 2”, bo nie pojmuję powodów, dla których miałabym jechać na tenże film do Rzeszowa czy Krosna płacąc sporo więcej za bilet, płacąc za dojazd, marnując czas na podróż, a nade wszystko ryzykując, że nie chodząc w Strzyżowie do kina, może ono kiedyś zostać zamknięte (tak jak wiele kin w małych, powiatowych miasteczkach). 24 stycznia byłam z koleżanką w jednej z rzeszowskich księgarń na spotkaniu autorskim. Było o godzinie 17.00, a więc dla osób czynnych zawodowo, co warto by zauważyli, a także wzięli pod uwagę, organizatorzy takich spotkań w Strzyżowie. Autorem, z którym został zorganizowany ów wieczór, był Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz, laureat wielu prestiżowych nagród, w tym uwielbianego przeze mnie Ryszarda Kapuścińskiego, którego miałam zaszczyt poznać, no i oczywiście wszystko tego autora przeczytać. Wspaniałe spotkanie, wielka świadomość czasu i miejsca, w którym Polska się znajduje, przepiękna polszczyzna. Wróciłam zachwycona i bogatsza o 2 książki z dedykacjami. Zresztą, jako czytelniczka „Dziennika Gazety Prawnej” wiedziałam czego się po redaktorze Parafianowiczu spodziewać. 25 stycznia byłam z córką w Bibliotece Publicznej na interesującym wydarzeniu związanym z Żydami w polskiej i światowej, choć z polskimi korzeniami, kulturze, nauce, sztuce, literaturze, przygotowanym pod kierownictwem Marzeny Łąckiej. Przepięknie je oprawiali śpiewem wokaliści Studia Piosenki, działającego przy naszym Sokole, a kierowani wytrawną ręką pani Barbary Szlachty. Mam nadzieję, że pracownicy biblioteki zechcą się imprezą sami pochwalić, nie będę im tej możliwości odbierać. 26 stycznia uczestniczyłam w wernisażu wystawy „Wikliną wyplatane” w Galerii Miejskiej przy Rynku. Galerię wypełniły eksponaty z Centrum Wikliniarstwa w Rudniku nad Sanem, a opowiadała o nich, ich zbiorach i wikliniarstwie jako sposobie na życie, dyrektorka Centrum pani Anna Straub. Uczestnicy wernisażu dowiedzieli się jak doszło do tego, że odległe od nas o 80 km miasto Rudnik nad Sanem, stało się Polską Stolicą Wikliny. Warto wybrać się do naszej Galerii Miejskiej, by na miejscu przekonać się, że wiklina nadaje się nie tylko na miotły i kosze na grzyby! 28 stycznia wraz z córką i obecnymi, a także byłymi dziećmi obejrzałam „Akademię Pana Kleksa”. Ponieważ moje dzieciństwo to także wiersze Brzechwy, które ukształtowały moją wyobraźnię na długie lata, a kto wie czy nie na zawsze, wiele sobie obiecywałam po tej adaptacji. I mnie nie zawiodła. Wyszłam bogatsza o wzruszenia, zachwycającą muzykę, piękne zdjęcia. Oraz o złotą myśl, że nie „ale”, lecz „więc”. Chcę, by się tu gdzie mieszkam więcej działo, ale… Otóż nie! Chcę, by tu gdzie mieszkam więcej się działo, więc…
Zastanowisz się, miły Czytelniku jak to u Ciebie z tym NIC jest?
W tym roku nieaktualnym się wydaje szeptane na rozśpiewkach chóru zdanie: Już październik jest za płotem, przeszedł cicho poprzez sad. Trwa wciąż niekalendarzowe lato. Wprawdzie dni jakoś dziwnie się skróciły z wieczora i mgliście ranek się rozkręca, gdy wypijam wczesnoporanną kawę i patrzę z zadowoleniem, jak obwodnicą mkną samochody wtę i wewtę. A u mnie za płotem cichutko, jakbym czekała, aż październik przejdzie bezszelestnie przez nasz ogródek. Lubię późne lato i jesień, mimo że często słyszę, że ten czas tak szybko leci i już rok chyli się ku ostatnim miesiącom. W zasadzie, lubię każdy czas w roku, a że nie jestem meteopatką, to jesienne wietrzyska nie wzbudzają u mnie złego samopoczucia. Lubię czas, w którym intensywniej się pracuje, bo ja lubię pracować i wciąż mi mało tych zawodowych doświadczeń i kontaktów. Lubię jesień, więc bardzo często farbuję się na rudo, a lubię ten kolor od czasów czytanej ze sto razy „Ani z Zielonego Wzgórza”. Lubię październik, bo w tym miesiącu zaczynają się Midasy Stowarzyszenia „Zakorzenieni w kulturze” i znów ci, którym do życia, oprócz chleba i do chleba, potrzeba kropel poezji i gramów muzyki, spotykają się, by się nasycić treściami, tak innymi od codzienności. Lubię jesienny czas, bo można wtedy posłuchać rykowisk i bekowisk, dać się oszołomić szaleństwu kolorów, a nasze Pogórze potrafi swą urodą odebrać dech w piersiach. Te tygodnie, to od kilku lat królowanie w ogrodach dekoracyjnych dyń, a te wiadomo, rude, co już ustaliliśmy, że lubię. Do rudości nijak się mają pajęczyny, ale gdy patrzę na rosę na nich nanizaną, zawsze ogarnia mnie podziw nad misterium przyrody. Zresztą, z tej właśnie przyczyny pająkom, którym zdarza się zajrzeć w gości do naszego domu, zawsze funduję przejażdżkę na zewnątrz na papierku i w szklance. No bo kto mi zrobi te pajęczynowe kriwulki, jak pozabijam wszystkie pająki w mojej okolicy? Mam też przyjemność patrzeć przez okno na dojrzałe grona jarzębiny, którymi codziennie częstują się przylatujące do nas ptaszki. A dzieje się tak do dnia, w którym przylecą kwiczoły i w 10 minut objedzą wszystkie korale. Bywa, że nie pogardzą, rosnącą u stóp jarzębiny, aronią. Ja jej nie obrywam, nie przetwarzam, bo mam niskie ciśnienie i sprawdziłam, że ów sok obniża mi je tak bardzo, że potykam się o wzorki na dywanie. Więc- częstujcie się państwo ptaszkowie. Bieżący czas kojarzy mi się z winem, a my lubimy wino i winorośl. Pielęgnować jej nie potrafimy, ale czasem też udaje się nam doczekać do delektowania się słodkimi, deserowymi gronami. Moi znajomi, „winni” koneserzy podśmiechują się ze mnie pod nosem, bo lubię wino białe i półsłodkie, a lodowe zwłaszcza. A to wiadomo, jesienią i późną jesienią się dzieje. Teraz trwa wspaniały czas długich wieczorów, a w nim wreszcie przestrzeń na czytanie, tak lubiane w naszej rodzinie. No i zakończyły się przerwy między sezonami w teatrach, więc znów coś nowego pojedziemy obejrzeć. I tak przesączają się przeze mnie dni, w tempie płynnego miodu. Nie marzy mi się nic inaczej, bardziej, więcej, dalej, niż tak jak mam. I to jest moje wielkie życiowe szczęście.
Człowieka od zwierzęcia różni możliwość wypowiadania słów, zatem kreowania przez nie rzeczywistości i udział w teatrze życia. To właśnie ta umiejętność stoi u podłoża wszelkich nauk. Potęga słowa. Przez wieki towarzyszyła ludzkości. Była gwarancją- „ daję słowo”, czasem szyfrem- „… najlepsze kasztany rosną na Placu Pigalle”, dla wielu słowo kojarzy się z Pismem Świętym, bo „ Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”. Mówi się, że słowami można dotykać, nawet czulej niż dłońmi. Słowo może podnosić na duchu, pocieszać, uskrzydlać, rozśmieszać, ale też ranić, zrażać, a nawet zabijać. Słowo jest fundamentem literatury, a wreszcie sztuki- teatru. Wszyscy gramy główne role we własnym teatrze życia, role drugoplanowe w teatrze życia innych, bywamy w życiu niektórych halabardnikami, statystami, cieniem.. Ale ów teatr życia jest z nami po nasz ostatni oddech.
Zawsze pasjonowały mnie decyzje ludzkie- czasem przemyślane, czasem przypadkowe. Gdy byłam nastolatką wymyśliłam sobie, że napiszę książkę. Bohaterem miała być jedna osoba, która w każdym rozdziale miała przeżywać swe życie inaczej ponieważ np. spóźniła się na pociąg, zmieniła trasę zwyczajowych spacerów, poszła do kina, chociaż jej się nie chciało, pojechała ze znajomymi w miejsce X, choć planowała wyjazd do miejsca Y, pokłóciła się z narzeczonym na tzw. amen... Te sytuacje miały zawsze skutkować jakimś życiowym efektem diametralnej zmiany. Okoliczności sprawiały, że moja wyimaginowana bohaterka wiodła, w każdej sytuacji, całkiem inne życie. W tym samym okresie wydawało mi się, że moje życie biec będzie w rytm pulsu wielkiego miasta, z neonami, pośpiechem, nieograniczonymi możliwościami do przeżywania i kreowania życia. Nawet nie mało lat mojego życia biegło w takich miejscach jak Kraków, Warszawa, Lublin czy Poznań. I te doświadczenia mnie przekonały, że nie jestem „wielkomieszczanką” i nie nadaję się do życia w dużym mieście, zresztą, krótko sprawdzałam, nie nadaję się także do mieszkania na głuchej wsi. Mnie odpowiada małe miasteczko. Ma wystarczający poziom tak anonimowości, jak rozpoznawalności. Jasne, że u nas wiele osób to wszystkowiedzący, wiedzący nawet więcej niż się wydarza, ale mnie ci ludzie nie irytują, a bardziej bawią.
Spotykam także osoby, które całe życie są „nie stąd”. Przyjechali w okolice Strzyżowa 20, 30, 40 lat temu i wciąż są z Rzeszowa, Tarnobrzega, Szczecina, Warszawy czy dowolnego innego miejsca w kraju. Nie pojmuję tej postawy. Kiedy mieszkałam w akademiku w zgrzebnych latach 80-tych ubiegłego wieku, w swoim pokoju natychmiast się mościłam, dekorowałam, meblowałam po swojemu. (O ile meblowaniem można nazwać przesuwanie metalowego łóżka w inny kąt, czy stawianiem na półce jakichś wazoników na kwiatki od ;-) licznych – jak to na etapie studenckim bywa- wielbicieli). Oswajanie mojego miejsca aktualnego życia, godzenie się z tym miejscem i zaprzyjaźnianie z nim, zawsze mi towarzyszą. Podobnie jak regularne szukanie dobrej strony sytuacji, w której się znajduję. Czasem nie jest to zbyt łatwe, bo owo stanowisko na ogół wymaga godzenia się z tym co życie niesie i na co zwykle mamy mały wpływ. Może przemożną inspiracją dla takiej postawy jest moja życiowa dewiza, zaczerpnięta z mądrości skandynawskich: „Jeśli nie idzie tak jak sobie życzysz, znaczy, że idzie tak, jak ma iść”.
Listopad, czas Wszystkich Świętych, Zaduszek, Dziadów, dla niektórych, akceptowany lub nie, Halloween, wszystkie te dni są dla mnie przesycone wspomnieniami. Zawsze dotyczą osób, z którymi, na tym najlepszym ze światów, już się nie spotkam. Widzę oczami duszy, że wędrują, bądź już są w wymiarze, w którym jest im dobrze, bezpiecznie i radośnie. Bo przecież nie wierzę, żeby Ci, którzy byli wokół mnie żyjąc, po odejściu byli gdzie indziej niż tam, gdzie całe życie szli. Wspominając ich nie patrzę chronologicznie, ni w kategoriach bliskości rodzinnej czy przyjacielskiej, ale tak w strumieniu myśli, jakby przeskakując ze wspomnienia na wspomnienie.
Pamiętam naszego dziadzia Jana, który zostając ze swoimi niesfornymi wnukami, gdy jego dzieci balowały na Sylwestrach, opowiadał zawsze o księżniczce, która uciekała saniami przed watahą wilków. Natomiast dziadziu Franciszek opowiadał w okolicznościach bez balu, ale na nasze usilne prośby o tym, jak diabeł chłopa w kukurydzy całą noc wodził. Nie pamiętam już po co, ani za czym chłop w konszachty z diabłem wszedł, ale ile razy widzę łan kukurydzy, przypomina mi się dziadziu Franciszek, a sanie na zawsze kojarzą mi się z wilkami i dziadziem Janem.
Chętnie wspominam babcię mojego męża, kobietkę o posturze japońskiej figurki, złotym sercu i rękach potrafiących wszystko. Słuchało jej wszystko i kwiaty i rzeczy i dzieci także. Albo nasz stryj, który był pierwszym mechanikiem na statkach handlowych. Gdy do nas przyjeżdżał między rejsami, zawsze miał z sobą „kino objazdowe” jak mawiał nasz tatuś. I w zgrzebnych latach 70- tych ubiegłego wieku wyświetlał nam kolorowe slajdy z całego świata, które chłonęliśmy jak gąbka. Myślę, że to zapaliło w nas rodzinną potrzebę wyjeżdżania, zwiedzania i poznawania świata, każde zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami.
Moja ukochana polonistka, pani J. Mataszewska, dała mi szanse (a wcześniej wycisk), by całkiem biegle- gdy było mi to niezbędne- władać polską gramatyką. Natomiast niezapomniana nauczycielka angielskiego, pani E. Kawowa zawsze trzymała mnie krótko, „donosząc” moim rodzicom o każdym nieprzygotowaniu czy nieodpowiednim stroju. Uwielbiam to jako wspomnienie, choć gdy się to działo, bardzo mnie ta postawa wkurzała.
Niedawno odszedł nasz kolega Andrzej, zwany wśród nas Synkiem. Na zawsze zapamiętam takie zdarzenie - lata temu, gdy wszyscy psiarze mieli psy i psiska tak na oko jak i na wagę, Synek zszokował wielu z nas przywożąc ze Stanów miniaturę yorka. I tak został w mojej pamięci z tą malotą i tym, że się do mnie zwracał, jak nikt z moich rówieśników: Urszulka. A teraz dołączył do niego mój kuzyn Bob i też przeróżne mam z nim wspomnienia i skojarzenia, ale na zawsze zapamiętałam, że gdy byliśmy z chórem i zespołem z domu kultury na koncertach we Włoszech, nosiłam ładne, choć straszliwie śliskie buty i Boguś cały pobyt służył mi ramieniem.
Albo Laura, koleżanka z doświadczeniem kierowcy dłuższym od mojego o jakieś 6-8 miesięcy, zawsze mnie przestrzegała bym nie jeździła o szarej godzinie, bo pieszych nie widać. Na wieki zapamiętam jak uruchamiała swojego czerwonego malucha szturchając stylem od zmiotki z tyłu tego samochodu. Nigdy się nie dowiedziałam, co to dawało…
Pamiętam też jak koleżanka mojej mamusi z pracy, pani Lodzia, przeżywała, że już ma 40 lat, a ja, nastolatka, pocieszałam ją tekstem gdzieś przeczytanym, że to nie 40 lat, lecz 40 karatów. I panią Barową serdecznie wspominam, gdy chodziłam do niej na nieszkodliwe karty, które dla mnie zawsze były tylko najlepsze i w co zresztą z wielką przyjemnością wierzyłam. Również na zawsze w mej pamięci jest miejsce dla pana Waldka, leśniczego, od którego zaczęłam interesować się ptakami szponiastymi.
Lubię jesień, jej nostalgię, niedopowiedzenie przez mgłę i realność przez brak zasłon z liści.
Jak śpiewała Iga Cembrzyńska:
„Jesień, zrudziałe ścierniska
Płoną łęciny, wiatr porywa dym
W sadzie jabłonie gubią jabłka
Na zgniłe liście padają pac, pac..”
I lubię jesień, bo we wspomnieniach moi „chodzący po wysokiej połoninie” są uśmiechnięci, szczęśliwi i zawsze piękni tym urokiem przeszłości. I cieszę się, że tak ze mną zostali na moją wieczność.
Jako miłośniczka świąt Wielkiej Nocy cieszę się, że mogę to głośno wyartykułować: Boże Narodzenie to najważniejsze PO Wielkanocy chrześcijańskie święto w roku. Źródła historyczne podają, że zostało wprowadzone w Rzymie, w IV wieku dla uczenia faktu narodzenia Jezusa. Chrześcijanie wierzą, że Jezus urodził się w żłóbku, na sianie, w stajni. Stąd symbolem tego czasu jest szopka. Sam początek tworzenia bożonarodzeniowych stajenek / szopek przypisuje się cesarzowej Helenie, prawdopodobnej fundatorce Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem. Przez wieki upowszechnił się w katolickim świecie zwyczaj budowania stajenek dla upamiętnienia okoliczności miejsca urodzenia Jezusa. Pierwsza informacja o tym, że Boże Narodzenie obchodzono 25 grudnia pochodzi z 356 roku. Wcześniej dzień narodzin Jezusa obchodzono prawdopodobnie 6 stycznia, a 25 grudnia ustanowiono dniem świątecznym, jako przeciwwagę dla pogańskiego święta narodzin boga Słońca. Tak dokładna data, jak dokładny rok narodzin Jezusa, nie jest precyzyjnie znany, ale z największym prawdopodobieństwem wiadomo, że nie był to rok pierwszy, wymieniany jako początek naszej ery. Król Herod Wielki zmarł w 4 roku p.n.e., dlatego niektórzy historycy skłaniają się do przyjęcia tego roku, jako roku urodzenia Jezusa. Inni twierdzą, że towarzysząca temu wydarzeniu gwiazda betlejemska, była kometą Halleya, jak precyzyjnie obliczyli astronomowie, widzianą w 12 roku p.n.e. Może być także, że gwiazda betlejemska była wybuchem supernowej, co wg obliczeń badaczy, miało to miejsce w 5 roku p.n.e. Źródła chińskie donoszą o komecie z warkoczem widocznej w tych latach na niebie, lecz należy pamiętać, że w tamtych czasach kometa była zwiastunem nieszczęść, więc nie prawdopodobnym jest, by kojarzono ją z radosnym faktem narodzenia boga- człowieka. W średniowieczu okres świąt Bożego Narodzenia był obchodzony niezwykle hucznie i wesoło. Dopiero od XVII wieku zaczęła się kształtować obyczajowość, jaką znamy dziś - święta radosnego, ale w kontekście zadumy nad życiem, śmiercią i zbawieniem. W przeszłości Boże Narodzenie było nazywane w Polsce Godami lub Godnymi Świętami - od starosłowiańskiego słowa god tj. rok. Wg autorki „Świąt polskich” Barbary Ogrodowskiej, „ nazwa ta pochodzi od zaślubin (godów) starego i nowego roku oraz nocy i dnia”, gdy czas późnogrudniowy zbiegał się z zimowym przesileniem. Wybiegając nieco do przodu kalendarza, zastanawiam się, czy sama nazwa „styczeń” nie ma związku ze stykaniem się starego roku z nowym?
Dawniej w Polsce pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, po pasterce lub po porannym nabożeństwie spędzano przy suto zastawionym stole, na rozmowach, śpiewaniu kolęd, modlitwie i odpoczynku. Tego dnia powstrzymywano się od wszelkiej niekoniecznej pracy- nie wolno było sprzątać, prasować, rąbać drewna, przynosić wody ze studni, a nawet gotować. Tradycja zakazywała również czesania się, przeglądania w lustrze i spania w ciągu dnia. Z zasady nie urządzano w tym dniu wesel ani zabaw, a także nie składano i nie przyjmowano wizyt, poza spotkaniami z najbliższymi krewnymi.
Drugi dzień świąt jest dniem poświęconym męczeństwu św. Szczepana. W Małopolsce, skąd pochodzi mój mąż, obsypywano się owsem, na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. W Szczepana zamalowywano też małopolskim pannom i kawalerom okna wapnem z sadzą. Dla żartu. Hm, ten żart mało zabawny mi się wydaje, zwłaszcza w kontekście porządków przed świętami, zwyczajowo przypisanym kobietom. Obyczaj ów był praktykowany na Lubelszczyźnie w tzw. Śródpościu, ale o takich obyczajach porozmawiamy we właściwszym dla nich terminie. Na naszych terenach popularnym zwyczajem drugiego dnia świąt, związanym z zaklinaniem urodzaju, było obrzucanie się ziarnem. Podczas składania sobie życzeń sypali na siebie zbożem domownicy i sąsiedzi, a kawalerowie nie szczędzili ziarna dla obsypywania panien. Może zwyczaj, jako dobra wróżba na przyszłość, przetrwał w obsypywaniu nowożeńców ziarnami lub ryżem? Podobnie jak w pierwszy dzień świąt, nie pracowano, lecz często odwiedzano się rodzinnie i sąsiedzko. Był to też czas aktywności tzw. śmieciarzy. Obyczaj polegał na tym, że nocą na podwórkach domów, w których mieszkała panna, swawolni kawalerowie rozsypywali słomę lub sieczkę. Znany jest mi przypadek, że w jednym ze strzyżowskich bloków, tacy żartownisie rozsypali słomę na klatce schodowej, aż do drzwi mieszkania pewnej panny. A mieszkała ona na IV piętrze. U moich dziadków w Baranowie Sandomierskim był inny zwyczaj. Mianowicie, młodzi figlarze potrafili nawet na dachy wytargać sprzęty gospodarskie, a zdarzało się, że i całe wozy, a nawet bramy wejściowe, czy drabiny, co widziałam na własne oczy, więc mogę zaświadczać. Jeszcze na początku XX wieku żywa była tradycja, że drugi dzień świąt rozpoczynał dwanaście tzw. szczodrych dni, które trwały aż do 6 stycznia. Wtedy też chodzono od domu do domu, śpiewając kolędy i otrzymując tzw. szczodraki, które kiedyś były nadziewanymi bułkami. Obecnie nie ma szczodraków, są marnie przyodziani kolędnicy znający 2 linijki kolędy, a miejsce słodyczy czy pokarmów zajęły monety lub chętniej widziane przez tychże, banknoty.
Ciekawe na co zrzucimy odpowiedzialność, że się nie spotykamy, nie rozmawiamy, nie cieszymy wspólnie, nie żartujemy, nie droczymy, lecz bez złości? Na covid? Na RODO? Na XXI wiek i że teraz to już inne czasy? Albo na wygodne: brak czasu? Gdzie się te wszystkie obyczaje przeniosły? Gdzie jest teraz ich miejsce? Tylko w pamięci niektórych? W książkach nieczytanych? W skansenach i dla zwiedzających? W opracowanych do perfekcji (na użytek jurorów festiwali folklorystycznych) obrzędach zespołów ludowych? Tylko w przeszłości?
Obawiam się jak te słowa zostaną odebrane przez wielu z Czytelników. Że jak nawet śmiem wątpić, że brzmi! Zwłaszcza teraz, w okolicy świętowania dumy z niepodległości. A ja się boję, że ta wolność może być krucha, że coraz więcej wśród nas animozji lub przynajmniej niechętnej obojętności. I to tak wśród nas, mieszkańców naszych okolic czy Strzyżowa, jak wśród nas Polaków, o relacjach na zewnątrz kraju nie mówiąc. Przysłowiową już jest polska zazdrość. „Boże, nie muszę mieć tego co ma ON, ale przede wszystkim spraw, żeby ON tego nie miał”. Brak nam podstawowych cech kapitału społecznego- chęci współdziałania, pracy dla idei, sympatii do drugiego człowieka i zaufania wzajemnego do siebie. Ileż to razy słyszałam w kontekście jakichś społecznych moich czy naszych działań pokpiwające pytanie: Jak ci/wam się chce? I to nie dlatego, że ze mnie lub nas jacyś wybitni społecznicy, ale że lubimy coś wspólnie robić, przeżywać, działać, więc od razu wg niektórych należy szukać drugiego dna. Wyczuwam, że jest w pytaniu podskórna myśl- muszą coś z tego mieć. Póki tak będziemy uważać, postępować, działać, zawsze nasza wolność do…, wolność w… będzie zagrożona. Gdyby nasi przodkowie, każdy sam i na własną rękę działał i myślał tylko w kategoriach, co mu się opłaca w tej chwili, to kto wie czy mielibyśmy własne państwo? Może bylibyśmy mniejszością w…? Strach pomyśleć w czym, gdyby tak Wisła lub choćby Wisłok były rzeką graniczną. Nawet nie snując takich historycznych fantazji, rzeczywistość obecna jest wystarczająco zawikłana i przesiąknięta podejrzliwością. Zatem, żeby nie być gołosłowną podam kilka przykładów. Czesi stali się wrogami (kopalnia Turów i nie zwrócone od czasów PRL-u 368 ha ziemi w tej okolicy), Niemcy są wrogami wieloletnimi i nie wiele się zmienia, mimo bycia dla naszego kraju bardzo ważnym partnerem handlowym i miejscem pracy wielu naszych rodaków. Ze Stanami Zjednoczonymi od czasu prezydentury J.Bidena zafunkcjonowała „szorstka przyjaźń”. Unia Europejska to dla naszego rządu wróg, bo śmie się „wtrącać w wewnętrzne sprawy”. Nawet Szwedzi stali się wrogami, bo jak im jedna polityczka wygarnęła, nie rozliczyli się z nami za potop z XVII wieku. Z Litwą się nie lubimy, bo po pierwsze mają euro, z czego się cieszą, a po drugie są oddzielnym krajem, pracującym nad własną historią, a nie byciem peryferiami wielkiej Polski. Słowaków nie lubimy, bo mają policjantów, u których prędkość na radarze nie podlega dyskusji lecz bezwarunkowo płatnej „pokucie”. Ukraińców traktujemy z góry, jako tanią siłę roboczą.
Niektóre rzeczy wymagają czasu- jak puzzle. Patrzysz- każdy inny, niby wielkość podobna, kształty zbliżone, koloryt także, ale pasuje określony do określonego i szukać trzeba tego jedynego, pasującego. Z sąsiadem, współmieszkańcem, krajanem, rodakiem,…, jest podobnie. Jeśli nie chce ci się szukać powodów do bycia razem, niczego nie uda się zbudować. Bo na siłę i wcisk łączenie funkcjonuje krótko i byle incydent, o awanturze nie mówiąc, może taki montaż zniszczyć. Choć z drugiej strony, polskie doświadczenie uczy, że najtrwalsze są prowizorki. Niestety.
Bursztyn (a sprawa strzyżowska).
Polskie złoto. Najchętniej przywożony i kupowany nad morzem, noszony jako biżuteria we wszelkich postaciach, bądź zalewany spirytusem i pity, czy wcierany jako panaceum na wszystkie boleści. Już starożytni Grecy czy Rzymianie, Arabowie i Egipcjanie napawali się cudownymi właściwościami bursztynu i zatracali w wonności dymu wydobywanego podczas jego spalania. Na początku XVIII wieku, epidemia dżumy dotknęła tak Polskę, jak Prusy, ale mężczyzn pracujących w Królewcu przy wydobyciu i obróbce jantaru, nie dotknęła. Przypadek, czy jednak jest coś w tej wierze w zdrowotne działanie bursztynu? Nie jest moim celem opis działania nalewki, czy podanie nań przepisu. W obecnej dobie każdy ma dostęp, czy to do gotowej mikstury, czy do przepisu, by ją sporządzić. W zasadzie, chcę zwrócić Twoją, Czytelniku, uwagę, że coraz bardziej zachwyca nas natura i naturalność, bycie eko i postępowanie zgodnie z zasadami bio. Trochę tak jakbyśmy bali się, że dla nas tej natury nie wystarczy, dlatego chcemy napawać się nią na zapas. Przykłady? A proszę uprzejmie! Będąc w Sandomierzu kupujemy drobiazg z krzemieniem pasiastym, bo stamtąd i bo nasz, polski. No i naturalnie cydr, bo Sandomierszczyzna z jabłek szeroko jest znana. Gdy pojedziemy w Tatry, z pewnością wrócimy z oscypkiem, albo kierpcami, bo kupno góralskiej ciupagi- to już ryzyko, że zrobiły ją małe, chińskie rączki. Biłgoraj, niby lubelski, ale mocno ciążący ku Podkarpaciu, zaskoczy nas pierogami z kaszą i serem oraz pierogiem biłgorajskim, który pierogiem nie jest, lecz czymś co przypomina pieczeń lub pasztet, ale z kaszy gryczanej. Z Krakowa przywozimy szmacianego lajkonika, z Krosna szklaną błahostkę, z Wieliczki św. Kingę na krysztale soli, z Gór Świętokrzyskich babę Jagę na miotle, a z Rudnika nad Sanem wiklinowy drobiazg. A my? Co my mamy takiego, co wyróżni nas spośród innych? Co sprawi, że zechcą do nas przyjeżdżać i wydawać „miliony monet” (dziękuję za określenie pani Dorro). Coraz śmielej poszukujemy lokalnych smaków, miejscowych delicji. Mamy swoich okresowych dostarczycieli wiosennej, brzozowej wody życia. Mamy swoich pszczelarzy, czy bartników, którzy każdy miód są w stanie dla nas wyczarować: faceliowy, pokrzywowy, nawłociowy, malinowy, a jak trzeba, to i koniczynowy. Mamy tu żyjących zielarzy i twórców zdrowotnych nalewek, swoich serowarów i kompozytorów specjalnych kosmetyków i mydeł. Mamy grzybiarzy, którzy wejdą do lasu, powęszą na jego skraju i już wiedzą czy będą tu grzyby, czy szkoda zelówek. Mamy majowe strumienie salamander, ale po co się chwalić, jeszcze przyjadą się gapić? Mamy miłośników wina i jego producentów w klimatycznych winnicach, a enoturystów nie zapraszamy jakoś szczególnie. Mamy najlepsze w Polsce śliwki w czekoladzie, ale choćby we Wrocławiu ich nie kupisz, bo… nie są tam wysyłane. Mamy uznanych fotografików, a nawet wirtualnej ich galerii nie mamy. Zresztą, poza Galerią Miejską, do której: ręka w górę, kto był lub choćby „bywnął” z raz; rzadko kto się zapuszcza w celach zwiedzenia jej. W naszych okolicach ulokowały się świetne (co do poziomu) obiekty agroturystyczne, ale nie jest to szczególnie dopieszczany produkt eksportowy ziemi strzyżowskiej. Ręce naszych cukierniczek, „tortowniczek”, „mufinkarek” robią „cuda świata” i „niebo w gębie”, ale kto wie, ten wie, a pozostali niech obejdą się smakiem. I wciąż z tego bogactwa ludzkiej wyobraźni i pracowitości, nie robimy naszej lokalnej specjalizacji.
Otrzymaliśmy od losu, opatrzności, sama nie wiem od kogo/ czego, niezwykły dar. Tym darem jest umieszczenie na mapach Googla, wykorzystywanych przez tysiące kierowców, przejazdu przez strzyżowską obwodnicę, dla kierujących się z autostrady w Bieszczady. Jeśli nawet do jednego procenta podróżujących dotrze, że warto do nas przyjechać i celowo się tu zatrzymać, będzie to jak wygrany na loterii los. Los czasem znaczy karty, sprytny wie ,jak z tych podpowiedzi korzystać. Czy my umiemy być sprytni?
Starzenie się to nie tylko zmarszczki, laska czy protezy. Cechą charakterystyczną są niekorzystne zmiany w funkcjach poznawczych czyli w trwałości pamięci krótko- i długotrwałej, myśleniu, orientacji w czasie i przestrzeni, rozumieniu, liczeniu i przeliczaniu, pisaniu, czytaniu, zdolnościach uczenia się i planowania. Powszechnie uważa się, że ludzie w „pewnym wieku” dla poprawy kondycji mózgu powinni rozwiązywać krzyżówki i rebusy. A ja pytam: czy tylko? I w ogóle, co znaczy „pewien wiek”? 200 lat temu ludzie średnio żyli około 30 lat. Obecnie oscylujemy wokół trzykrotnego wydłużenia tej liczby, a nie mało osób z naszego terenu zdecydowanie ją przekracza, będąc w znakomitej formie czy to fizycznej, czy też intelektualnej. Kilka tygodni temu miałam przyjemność spotkać się ze słuchaczami Strzyżowskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, by w tej kwestii przedstawić stanowisko mojej profesji oraz przekazać konkretne wskazówki w tej materii. Zachęcona przez przemiłych Słuchaczy SUTW, pozwolę sobie na skrótowe przybliżenie konkretnych propozycji dbania o swój dobrostan. Zatem, do konkretów.
Ćwicz pamięć- każdego dna postaraj się coś nowego zapamiętać: numer telefonu znajomego, cytat, słówko z obcego języka. W erze cyfrowej zapamiętywanie nie jest popularne, ale stanowi znakomitą rozgrzewkę dla mózgu przed gotowymi ćwiczeniami- grami, testami czy quizami.
Ruszaj się- osoby utrzymujące dobrą kondycję fizyczną łatwiej opanowują nowe umiejętności. Ustalono w badaniach, że regularna aktywność fizyczna powoduje rozrost hipokampu, czyli obszaru mózgu odpowiedzialnego za zapamiętywanie. A że z wiekiem coraz mniej chce nam się ruszać, nasz hipokamp się „kurczy”. Ospałość fizyczna skutkuje rozleniwieniem umysłu.
Naucz się czegoś nowego. Zacznij szydełkować, grać na instrumencie, popróbuj z opanowaniem kroków do sirtaki/ zorby. Naukowcy kanadyjscy badali 30 par uczestniczących w lekcjach tanga. Po 10 tygodniach tancerze mieli lepsze wyniki w testach pamięci i wielozadaniowości.
Śpiewaj, graj, wystukuj rytm, „dyryguj”, a przynajmniej słuchaj muzyki. Wprawdzie między bajki wkładamy związek ze wzrostem IQ pod wpływem słuchania muzyki Mozarta, lecz naukowcy twierdzą, że muzyka stymuluje te części mózgu, które są odpowiedzialne za pamięć, narządy ruchu, mowę, zatem taka aktywność może opóźniać wystąpienie chorób otępiennych.
Wysypiaj się. Brak snu powoduje szybsze starzenie się mózgu. Badania przeprowadzano dla amerykańskiej armii i stwierdzono, że deficyt snu o jedną godzinę przez tydzień wywołuje taką samą degradację zdolności poznawczych jak 0,1 promila alkoholu we krwi. Ponadto wzrasta poziom markerów wskazujących na uszkodzenia mózgu.
Bądź towarzyski- integracja z ludźmi zmusza mózg do zachowania plastyczności i poprawia pamięć. Spotykaj się ze znajomymi, dyskutuj, wymieniaj stanowiska, a nie plotki. Graj w gry wymagające współpracy lub rywalizacji- w brydża, kierki, tysiąca, a z gier stolikowych w domino, chińczyka czy monopol. W tej kategorii zaleceń można zaproponować grę „Państwa, miasta” lub : Z podanej sylaby napisz najwięcej znanych ci wyrazów, bądź: Z podanego, dość długiego słowa ułóż maksymalnie dużo wyrazów. A jeśli nie możesz realizować się towarzysko, układaj sudoku.
Kontroluj poziom cukru, a nawet wręcz go unikaj. Nawet jeśli nie jesteś chory na cukrzycę, pamiętaj, że duże wahania poziomu insuliny hamują wydajność mózgu i opóźniają jego reakcje. Najlepiej zastąpić wszelkie słodkości deserami ze świeżych owoców, czy owocowymi lub warzywnymi sokami.
Pij dużo wody, bo odwodnienie osłabia mózg. Co ciekawe odwodnienie u kobiet objawia się bólem głowy i problemami z koncentracją, ale bez zmian w zakresie zdolności poznawczych. U mężczyzn natomiast gorzej funkcjonuje pamięć i refleks.
Unikaj tłuszczu. Nie, no nie namawiam na przejście na korzonki i dietę wegetariańską. Dobrze jednakże wiedzieć, że dieta wysokotłuszczową zmienia zarządzanie dopaminą (jeden z hormonów szczęścia), co może skutkować depresją, parkinsonizmem czy schizofrenią.
Skuś się na rybkę. Mózg składa się w 60% z wysokogatunkowych kwasów omega -3 . To one budują osłonki komórek nerwowych, zapewniając im elastyczność i sprawiając, że włókna nerwowe są bardziej czułe na nadchodzące sygnały. Ryby w diecie to zastrzyk kwasów omega-3 i sposób na dbanie o zdrowy mózg. A które ryby ją w nie najbogatsze? Makrela, łosoś, śledź, tuńczyk i sardynka.
Pozwól sobie na drinka, bowiem alkohol w niedużych dawkach jest pożyteczny tak dla serca, jak dla mózgu. A mówię to za profesorem M.Mossakowskim i jego książką „Mózg a starzenie”.
Pływaj. Śmiej się głośno i często, bo regularne, głębokie oddychanie naprzemiennie z zatrzymywaniem oddechu, poprawia ukrwienie mózgu. Natomiast śmiech tajemniczą ścieżką prowadzi nas do powstrzymywania organizmu od produkcji kortyzolu, hormonu strachu i stresu. A otwiera na produkcję hormonu szczęścia, endorfin. Hormon ten wytwarzany jest w mózgu podczas ruchu. Im więcej się ruszamy, spacerujemy, jeździmy na rowerze, tańczymy, pływamy, tym więcej endorfin produkuje nasz mózg.
Rzuć palenie. Argumenty związane ze zdrowiem są powszechnie znane. Do nich dochodzi potwierdzona w badaniach (izraelskich) informacja, że wypalający paczkę papierosów dziennie, osiągają ok 10% gorsze rezultaty w testach na inteligencję, od ich niepalących kolegów.
A do tego pamiętaj, miły Czytelniku, że pisanie odręczne pobudza neurony do pracy, wielokrotnie bardziej niż zapisywanie tekstów na klawiaturze. Burzę neuronów najlepiej widać w okolicy obszaru Broki, więc miejsca odpowiadającego za zdolność mówienia i płynność wypowiedzi. Czytanie jest jak kolejne życie. Gdy umiemy tak się w czytaniu zapamiętać, że wręcz identyfikujemy się bohaterem, to doświadczamy życia wielokroć. Wielka to sztuka i szkoda bardzo, że te emocje dostępne są już nielicznym.
Zastanawiacie się Państwo, czy tak aktywna „obsługa” swego intelektu pozwoli przeżyć życie bez natknięcia się na którąś z form degeneracji? Nikt na to nie odpowie. Nasza krajanka, dr Aneta Keliris, pracująca na Uniwersytecie w Antwerpii, zawodowo zajmująca się wyjaśnianiem roli stresu i zaburzeń snu w rozwoju choroby Alzheimera uważa, że w rozwoju choroby ważna jest higiena życia. 5% przypadków to postaci rodzinne choroby, a 95% to splot naszych przeróżnych wyborów, które prowadzą, bądź oddalają nas od zachorowania na tę straszną w konsekwencjach chorobę.
Warto zatem przyjrzeć się swoim decyzjom w kategorii : higiena mojego życia, by nie kierować się w rejony grząskich zachowań i brzemiennych w skutki decyzji.
Nie jestem filologiem. Moim guru w aspekcie polszczyzny jest profesor Jan Miodek. Od dawna miałam pragnienie, by nasz język wziąć w obronę przed językowymi chwastami. Wiem, sama niewiele zdołam zrobić, mogę najwyżej powalczyć z wiatrakami lub spróbować zawrócić Wisłę kijem. Nie mniej, na potrzeby II Skarbów Strzyżowian przygotowałam swoje wystąpienie w tej właśnie materii. Nie konsultowałam go z żadnym polonistą. Jeśli takiego wykształcenia Czytelnik doszuka się pomyłek i uproszczeń, proszę o powiadomienie mnie, bo jestem praktykiem słowa i słowo jest w centrum mojej osobistej i zawodowej uwagi. Zaczynajmy zatem od czasu sprzed blisko 200 lat. XIX w. to czas wielkiej polskiej literatury, troski o czystość języka i powstańczych zrywów, a te okoliczności sprzyjały szeroko pojętej polskości np. próbowano wtedy„obcy” uniwersytet zastąpić wszechnicą. Sytuacja geopolityczna uzasadniała obecność języków rosyjskiego i niemieckiego w mowie. Utrwalała wtręty z tych języków typu: wsio, chwatit, genug, ja (tak), ancug. Obecność w granicach ówczesnej Polski Lwowa i Wilna gwarantowała występowanie cech tych regionów – z zaśpiewem: proszy c’ebi , Kos’c’uszka, dźwięcznym h (wahadło, Bohdan) czy przedniojęzykowo-zębową spółgłoską ł (łapa), co słyszymy oglądając filmy z tamtych lat. W okresie międzywojennym mówi się o trwałej obecności gwary w polszczyźnie (bo ok. 80% Polaków nią się posługiwało), dopełnianej językami mniejszości narodowych (Rusini, Niemcy, Żydzi, Tatarzy) będącymi 1/3 całej populacji naszego kraju. Do języka ogólnego napływają wówczas i utrwalają się w nim pierwsze w dziejach polszczyzny anglicyzmy: mecz, trener, kort, dżokej, brydż, klub, biznes, komfort, strajk. Nowością w języku jest zaczynający się proces maskulinizacji form odnoszących się do kobiet – zwłaszcza zajmujących prestiżowe stanowiska (pani prezes, pani mecenas), a także nazwisk (pani Nowak, pani Curyło, pani Zaręba), chociaż ciągle obowiązują w tekstach urzędowych żeńskie postacie nazwiskowe (Nowakowa, Curyłowa, Zarębina, Nowakówna, Curylanka, Zarębianka).
Lata II wojny światowej to czas słów – rodzimych i obcych, takich jak: nalot, sztukas, łapanka, godzina policyjna, getto, zsyłka, lagier, oflag, gestapo, ausweis. Koniec wojny to początek okresu niespotykanych ruchów ludności – ze wsi do miast, ze wschodu na zachód, spowodowanych zmianami granic państwa. W efekcie tereny ziem zachodnich i północnych, w których funkcjonuje tylko język literacki, to nowa jakość w historii języka polskiego – Polska stała się krajem narodowo jednorodnym z minimalnym procentem w pełni zasymilowanych mniejszości.
Polska w latach 1945-1989 jest państwem należącym do bloku krajów tzw. demokracji ludowej. Realia tego okresu znalazły odbicie w języku: pegeer, sojusz robotniczo-chłopski, inteligencja pracująca, żelazna kurtyna, komitet centralny, gospodarka planowa, tysiąclatka, strajk okupacyjny, kartki na żywność, pewex, beton partyjny, pieriestrojka. Były to zarazem czasy cenzury przekazu, który przed 1989 r. nazwano nowomową (za Orwellowskim newspeak).Czasy gierkowskie to ogromny przyrost nowego słownictwa naukowego, technicznego i zawodowego (np. koparka, kruszarka, ładowarka, zwałowarka, montażownia, nastawnia, wykańczalnia). Dzięki środkom masowego przekazu i ograniczonym – ale postępującym, zwłaszcza po 1956 roku– kontaktom ze światem, przenikały do polszczyzny z Zachodu anglicyzmy: big-beat, dżinsy, hit, trend, prezenter, relaks, serial, western. Powojennie powstałe zapożyczenia to zapożyczenia sztuczne tj. wyrazy utworzone współcześnie, z greki i łaciny typu: dyktafon, kserokopia, logopedia. Rzeczywistość elektroniczna, która wkroczyła po 1989 roku i coraz powszechniejsze obcowanie z komputerem, internetem, pocztą mailową, telefonem komórkowym zmieniło radykalnie sposób porozumiewania się. Komputerowy świat wprowadził setki anglicyzmów, takich jak: digitalizacja, haker, laptop, link, reset, skaner, serwer, smartfon, spam. Potwierdzeniem wpływu elektroniki jest model budowy: e-...., takich jak: e-podpis, e-mail, e-faktura, e-PIT. W mowie potocznej odbierane są one jako obce polszczyźnie. Utrwalane za sprawą reklam zapadają w świadomość i traktowane są neutralnie – zwłaszcza przez młodych ludzi stykających się z nimi od dzieciństwa. Wyraźna jest dominacja języka angielskiego w nazewnictwie gospodarczo-ekonomicznym: audyt, biznesplan, deweloper, grant, non profit, rating, sponsoring. W codziennym języku zauważalne jest anglizowanie wymowy nawet takich form, które są w dziedzictwem innych kręgów kulturowych jak: Dżosef Reicinger , kawa Dżejkobs, walka Dejwida z Golitem. Wpływ angielszczyzny widać wszędzie. Pokolenia starsze wzmacniały ekspresję wypowiedzi wtrętami obcojęzycznymi używając sentencji greckich, łacińskich, francuskich, niemieckich i rosyjskich – ad vocem, pardon, fertig, bumaga, chwatit. W wypowiedziach młodszych generacji tę funkcję pełnią wtręty angielskojęzyczne: sorry, wow, jestem cały happy, power, afterek, biforek, debeściak, kesz, lajcik. Młodzi Polacy żyją w rzeczywistości elektronicznej. Charakterystyczny dla języka informatycznego megabajt jest źródłem popularności cząstki mega – : megawypas( znakomite warunki), megamózg( wybitny student). Inny termin – reset– stał się wariantem wypoczynku, relaksu, odnowy, zregenerowania się, a dilejtowanie – kasowania. To zwrot popularny w języku sportowym, gdzie wraz z masakrowaniem wyparło wygrywanie, zwyciężanie, pokonywanie, faulowanie, przegrani nazywani są rozstrzelanymi lub zgilotynowanymi, a ich zwycięzcy poczuli krew i byli ich katami. Ekspansywność języka młodzieży to widoczna cecha polszczyzny po 1989 r., budują oni dwa światy językowe – ludzi młodych i starszych, nierozumiejących kontekstu słów typu: lol, flow, beka, dzban, wtopa. Charakterystyczne dla slangu młodzieżowego są ucięcia jak: komp, siema, dozo, nara, spoko, cze. Postępującą brutalizację codziennej mowy, lansują media z telewizją na czele. O potoczności świadczą takie formy, jak: strasznie, fajnie, szajba, jaja, facet, dobra, dzięki. Wulgarność stała się znakiem rozpoznawczym Polaków w Europie. Przeklinają wszystkie grupy społeczne, a usprawiedliwianie takich słów prowadzi do powstawania społecznych mitów, że forma zajebisty, kiedyś wulgarna, stała się neutralna.
Zmiany w języku są znakiem czasu. Coraz powszechniejsze jest przekonanie o zasadności nieodmieniania nazwisk – zwłaszcza w tekstach urzędowych: Pawłowi Krypel, zamiast Pawłowi Kryplowi, tradycyjne państwo Curyłowie wypierane są przez: państwo Curyło. Odchodzą grzecznościowe zwroty zawierające nazwiska pani Rędziniak, panie Haligowski, pani Gruszczyńska, zastępowane modelem imiennym, lansowanym szczególnie przez firmy, banki: panie Andrzeju, pani Ulu, pani Mariolko – bez względu na różnice wiekowe między partnerami rozmowy. Zwracanie się po imieniu obowiązuje programach telewizyjnych, a w wołaczach tychże imion przewagę zyskuje mianownik: żegnaj Hubert (Hubercie); dziękujemy Kasia( Kasiu). Model imienny, zaczyna się pojawiać nawet w relacjach rodzice–dzieci, teściowie–synowe/ zięciowie, tak jak odchodzą w przeszłość zwroty typu: proszę babci, niech mamusia zobaczy, niech tatuś powie, czy wujek przyjdzie?, zastępowane przez powszechne już „tykanie”: chodź, babciu, zobacz, mamo, powiedz, tato, przyjdziesz, wujku?To są znaki czasu rzeczywistości geopolitycznej, ekonomicznej, cywilizacyjnej, ukształtowanej w ostatnich latach dziejów polszczyzny.
Dawno w niebyt odeszły prześliczne określenia ilości- półtrzecia czyli dwa i pół, czy samoczwart tj. we czworo. Otrzymując spadek po mamie nie mówimy, że to macierzyzna, podobnie jak po babci- babizna. Gdy mamy zastrzeżenia do czyjegoś intelektu, nie mówimy o tej osobie- to hebes ( z łaciny tępy, głupkowaty) lub gułaj (gamoń). Tchórza określano kiedyś cykoriantem, dłużnika debitorem a opoja dusikuflem. Przekleństwa zapewne też były barwniejsze, do dziś w pamięci miłośników wojaka Szwejka pozostało: „od Krakowa wieje wiater, wszystko idzie na sermater”... Mnogość i barwność tych określeń każe mi się zastanowić czy kiedyś powstanie zawód tłumacza z polskiego na polski?
Z czym Ci się kojarzy biblioteka? Z wypożyczalnią.
Z wypożyczalnią czego? Książek, czasopism, filmów, płyt … Strzyżowska biblioteka kojarzy się jeszcze z wieloma imprezami, wystawami, prezentacjami, konkursami. I to chyba wszystko.
No, właśnie co do słowa „biblioteka”, nie wszystko. Zapraszam na spotkanie z szefową Podkarpackiej Biblioteki Chustowej, Doradcą Chustowym Clau Wi, adminką grupy Chustowej, absolwentką studiów uniwersyteckich z zakresu technologii żywności i żywienia, mamą Jasia i Małgosi, miłośniczką ekologii we wszystkich jej przejawach, mieszkanką Gbisk z wyboru, panią Joanną Krypel. Spotykamy się w niezwykłym siedlisku Asi i jej męża, Pawła, gdzie na ścianie stodoły wymalowane są imponującej wielkości portrety przodków gospodarzy. Asia, rzeszowianka z dziada pradziada i Paweł, rzeszowianin w drugim pokoleniu. Ten dom należał do dziadków Pawła, opuszczony popadał w ruinę, dopóki nie zapadła decyzja o powrocie młodych na- w tym wypadku chce się rzec- „dziadowiznę”. Ponieważ jest zima miałam obawy przed dojazdem, ale zupełnie nie potrzebnie. Większość trasy to dojazd wygodną drogą asfaltową i jakieś 100 metrów szutrową. Dom stoi opodal ściany lasu, otulony sadem. Na powitanie leniwie wysuwa się czarny, spory pies w typie labradora, a że nie robię wrażenia agresora, wchodzi powrotem do swojej ogromnej budy.
Asia, to szczęśliwy przypadek, który po części zawdzięczam facebookowi. Traf chciał, że gdy kiedyś coś na facebooku przeglądałam, to Asia w tym czasie na swoim profilu umieściła poruszającą fotografię. Na niej były dwa duże metalowe pojemniki z siatki. W na dnie jednego leżał stosik tetrowych pieluch, na oko dwadzieścia, a drugi pojemnik był cały wypełniony pampersami. Było to, o ile pamiętam, roczne zużycie dla jednego dziecka. Wprawdzie nie mam dzieci w tym wieku, ale pomyślałam, że to interesująca osoba i wyjątkowe podejście do życia. Nie pomyliłam się. Dalej okazało się tylko ciekawiej. Mam problem z przechodzeniem na ty, ale w tym wypadku, gdy gospodarze okazali się pokrewnymi ze mną duszami, problem rozpłynął się bez śladu.
Urszula: Co Was tu sprowadziło, oprócz tytułu własności ?
Asia: Mieszkanie tu to same plusy- powietrze jak kryształ, widoki jak z bajki, koszty życia niewielkie, możemy zacząć planować i realizować nasze dość szalone marzenia.
Urszula: Jesteś doradcą chustowym. Co to takiego?
Asia: Jestem Doradcą Noszenia, co oznacza, że przekazuję rodzicom wiedzę na temat zasad prawidłowego noszenia dzieci w chustach i innych miękkich nosidłach, a także w zakresie budowy oraz rozwoju kręgosłupa i bioderek małego dziecka. Mówię rodzicom na temat roli tulenia dziecka i tego, że to naprawdę krótki czas oraz, że warto go wykorzystać, bo dziecko wyrasta z tulenia. Niestety. Bardzo wierzę w to co robię i dlatego powołałam do życia Podkarpacką Bibliotekę Chustową, w której nieodpłatnie można wypożyczyć chustę.Młodzi rodzice najczęściej (choć miałam wiele różnych przypadków) wybierają najtańsze, niskopółkowe chusty, których ceny oscylują wokół 150-200zł. Takie też wypożyczam. Najdroższa chusta, jaką mam w bibliotece, kosztuje chyba 450zł. Chusty tkane ręcznie to najczęściej chusty bawełniane, mogą w nich wystąpić domieszki jedwabiu lub kaszmiru w formie wątku. Cena jest uzależniona od wielu rzeczy. Np. czy wątek jest farbowany ręcznie pod konkretną chustę, dla uzyskania określonego, zamierzonego efektu. Ogólnie, ceny chust mogą sięgać kwot znacznie wyższych niż 2500zł (ale też mniej). Z biblioteki korzysta sporo rodziców. Są to osoby, które chcą spróbować czy ta przygoda im odpowiada. Są też tacy, których nie stać na kupno swojej chusty. Po konsultacji, którą prowadzę, zostawiam czasem chustę z Biblioteki, żeby rodzice ćwiczyli wiązania im pokazane, zanim podejmą decyzję o zakupie.
Urszula: Jestem zaskoczona poziomem świadomości i dojrzałości w przeżywaniu swojego rodzicielstwa i bycia rodziną. A co jeszcze robicie w zakresie szeroko pojętej ekologii?
Paweł: A, na przykład, pijemy wiosną sok z brzozy. Z praktyki wiem, że u nas najbardziej efektywne jest ściąganie soku z południowej strony brzozy i że ściągnięcie ok 15 litrów soku w niczym drzewu nie zagraża. Więc pijemy go, częstujemy znajomych i czujemy się świetnie. Asia zna się na ziołach, zbiera je , suszy i dorzuca do posiłków. Wokół domu rośnie sporo starych gatunków drzew, suszymy ich owoce i mamy chipsy owocowe na całą jesień, zimę i wczesną wiosnę. Kochamy kamienie, więc kupiliśmy kamień z budowy obwodnicy i wyłożyliśmy sporą część podwórka, tworząc coś na kształt patio. Mój dziadek wykopał tu studnię głęboką na 44 betony. Pierwszy beton (80 cm) to była ziemia, pozostałe to był lity kamień. Rozwoził go potem po okolicy, ktokolwiek się zgłosił. Myślę, że jak patrzy z nieba na nasze zakupy kamienia, kręci głową ze zdumienia.
Urszula: Widać, że lubicie swoje miejsce. Zechcecie zdradzić swe plany?
Paweł: Moje wiążą się pracami rękodzielniczymi na zamówienie. Póki co nie chcę precyzować , bo pomysły nie są jeszcze ostateczne i jest ich wiele. Sam muszę sprawy z sobą przegadać i przepatrzeć możliwości. Ale czuję, że mogę wiele unikatowych pomysłów wdrażać tu, gdzie wybrałem swe życie.
Asia: Ja rozważam wiele pomysłów związanych z ekologią i żywieniem. Oczywiście pomaga mi w tym moje wykształcenie, ale też pasja do życia blisko natury.
Urszula: A ja Wam życzę takich realizacji, które sprawią przyjemność, pożytek i dumę z siebie, że potrafiliście trafnie odczytać co Wam najlepiej pisane. W imieniu Czytelników Loquerisa dziękuję za gościnę.