Z czasów bycia chórzystką pozostało mi wspomnienie ćwiczenia artykulatorów poprzez dokładne wymawianie zdania : „Już październik jest za płotem, przeszedł cicho poprzez sad.” Właśnie dziś przeszedł z wiatrem, chmurami, chlustającym deszczem, więc wcale nie przechadzał się cicho. Ale już jest, umalowany, „ukoralowany” jarzębiną i głogiem, z czerwonymi „ włosami” z dzikiego wina. Jeszcze chwila i z ładną pogodą zaleje nam dusze zachwytem nad urodą jesieni. Bardzo lubię jesień- od sierpnia po listopad włącznie, to mój czas. Zawsze dobry i zawsze mi sprzyjający.
Kiedyś październik miał dwie konotacje. Dla jednych był miesiącem oszczędzania, dla kolejnych był miesiącem modlitwy różańcowej. Obecnie, gdy o uwagę zabiega mnóstwo przeróżnych aktywności, wydarzeń, osób, ten najdłuższy w roku miesiąc (tak, tak- w związku z przejściem w czas zimowy jest o godzinę dłuższy od pozostałych, 31- dno dniowych miesięcy), znany bywa jako: miesiąc walki z rakiem, miesiąc Seniorów, miesiąc cyberbezpieczeństwa w Europie, miesiąc dobroci dla zwierząt, miesiąc różowej wstążki, miesiąc budowania świadomości społecznej na temat zespołu Downa, miesiąc ważenia tornistrów, miesiąc bez przemocy, miesiąc Skarbu Narodowego, ufff...Dużo tego!
A ja chciałabym zwrócić uwagę miłych Czytelników na skarby słowa zawarte w polskich przysłowiach dotyczących patronów z tego uroczego miesiąca.
„ Po świętym Franciszku chodzi bydło po owsisku.”
„O świętej Brygidzie babie lato przyjdzie.”
„ Święta Jadwiga szczapy dźwiga.”
„ Święty Łukasz, czego po polu szukasz?”
„ Święta Urszula perły w polu rozsnuła.”
I w związku z tym, życzę tak Państwu jak sobie, by jak najdłużej były z nami dni z babim latem, a święta Urszula perły z przymrozków zatrzymała w swym skarbcu do późnego listopada.
Niechaj z nieba
los Ci sprzyja,
niechaj Cię nie kąsa żmija,
niepokornych śmigaj batem,
szwagra oszczędź,
jam Ci bratem.
Czasem gdy sobie leżę,
tak do góry brzuchem,
to chętnie bym się przykrył
takim marnym puchem.
Seks dla niej
sprawą przyjemną,
tak się składa,
że nie ze mną.
Myślałam sobie ostatnio o takim powszechnie słyszanym popędzaniu czasu, jakby w życiu liczył się tylko odpoczynek: byle do piątku; czwartek to mały piątek; piąteczek, piątunio; nareszcie weekend; byle do wakacji; wakacje, niech żyją wakacje...Teraz wszyscy mają wakacje, a gdzie się podziały urlopy? Pomyślałam wtedy o wakacjach w moim dzieciństwie. Rodzice mieli urlopy, które oczywiście były krótsze od naszych wakacji, więc my, dzieci jechaliśmy na kolonie letnie. Bywały kolonie w miastach, umiejscowione w ośrodkach typu kemping. Ale najczęściej kolonie lokowane były na wsiach czy w małych miejscowościach i z reguły były to budynki szkół. Wspominam czasy, w których, w szkołach (dla mnie we wszystkich, w których jako kolonistka bywałam) były kuchnie. Więc kolonia mogła funkcjonować bez problemu, bo catering nie był słowem znanym, o używaniu czy wykorzystywaniu, nie mówiąc. Sam wyjazd na kolonie był ekscytujący, bo jechało się do miejsca pracy rodzica i stamtąd koloniści jechali do miejsca kolonii autobusem. Moje pokolenie nie jeździło szczególnie często, jeśli już to pociągiem. Samochody mieli nieliczni, nadto nie żyłam w środowisku, które talony na auto dostawało. Branie dzieci przez rodziców do ich pracy praktykowane było sporadycznie. Praca to dorosłość, dzieci pomagały rodzicom, ale nie pracowały. Wracając do spraw kolonii, sypialnie były w klasach lekcyjnych, gdzie ławki wyniesiono gdzieś, a w ich miejsce postawione były żelazne łóżka lub leżaki. Pamiętam jedną z kolonii, nasza grupa zajmowała klasę języka polskiego. Moje łóżko było pod portretem Żeromskiego. Boże, jaki on mi się wydawał stary i brzydki. Na fotografii miał pewno aż z 50 lat, ale dla dziesięciolatki równie dobrze mógł być w wieku węgla kamiennego. Bałam się go. Gdy księżyc swym zimnym blaskiem świecił po łysinie Żeromskiego, przenikały mnie dreszcze. Obok Żeromskiego wisiał Gałczyński, zdecydowanie przystojniejszy od tego pana który patronował mojemu miejscu spania. Na koloniach miewało się dyżury i w salach i na korytarzach, a nawet w kuchni, gdzie dopuszczano nas do skrobania ziemniaków. Nie przypominam sobie w związku z dostępem do noży żadnych krwawych zajść. Nikt zresztą nie miał zaburzeń zachowania w sensie dzisiaj rozumianym, a jeśli już miał, to nocą mógł liczyć na wyprostowanie charakteru „kocówą”. I rano już było po zaburzeniach. Kolonie z mojego dzieciństwa trwały 21- 26 dni. Wychowawcy budowali dzieciom tamy na rzeczkach, które w mojej pamięci często płynęły tuż obok tych szkół. Nad strumykami robiliśmy sobie „plaże” i tam wylegiwaliśmy się w słońcu. Naturalnie nie byliśmy posmarowani kremami z filtrem( fakt, że nie było wtedy dziury ozonowej), nikt nie miał na słońce uczulenia, ani nie dostawał pokrzywki. Niektórym zbyt gorliwym w tym eksponowaniu się zwyczajnie złaziła skóra. W tych prowizorycznych jeziorkach chlapaliśmy się wszyscy, ścigaliśmy się po kamieniach tamy i nikomu to nie zaszkodziło, bo nikt nie był na wodę w rzeczce, błoto, czy nadrzeczną roślinność uczulony. Pamiętam, że w jednej z miejscowości pomysł z tamą spodobał się mieszkańcom i gdy wracali z krowami z pastwisk, to je w naszym jeziorku poili. Kolonistom to nie przeszkadzało, bo chlapanie i "pływanie" było do południa, a krowy piły bliżej wieczora. Organizowano nam różne zabawy, w tym podchody. Polegały one na skradaniu i czołganiu się w trawach, umiejętności czytania pozostawionych śladów, zdobywaniu czegoś co należało do drużyny przeciwnej. Rzecz jasna, nikogo nie oblazły kleszcze, zresztą to słowo zawarowane było dla narzędzi, a nie dla zwierząt. Do domów pisało się listy i czekało na odpowiedź. Nie pamiętam żebyśmy mieli jakieś pieniądze, jeśli to drobne. Nie były zresztą do niczego potrzebne, bo zakupy to był świat dorosłych, w sklepach zresztą nie było zbyt wiele atrakcji, a i my sami potrafiliśmy wymyślać zabawy z tego co było pod ręką i nie kosztowało nic. Jeśli padał deszcz, to chłopaki grali w ping- ponga, czy w gry planszowe, a dziewczyny rozkładały koce na korytarzach i zawzięcie grały w hacele. Dużo czytaliśmy, bo na koloniach zawsze funkcjonowały biblioteki. Pamiętam codzienną gimnastykę i dalekie spacery czy raczej wyprawy. Chodziliśmy do lasu na poziomki, czernice i maliny, jak nogi i ręce ostrężyny podrapały, to należało ranę polizać i przykleić liść babki. Pewno była jakaś higienistka, albo przynajmniej apteczka, ale nie przypominam sobie żebyśmy z tych dobrodziejstw nagminnie korzystali. Jedzenie było w kategorii „takie o”, ale brzuchy raczej rzadko kogo bolały, choć nie było wykazu alergenów w potrawach. A nawet sądzę, że takiego słowa też jeszcze nie wymyślono. Po powrocie z kolonii z reguły długo korespondowaliśmy z wieloma jej uczestnikami. Zresztą, kto raz na dobrą kolonię pojechał, chciał jeździć każdego roku. Miałam takiego kolonijnego, wieloletniego korespondenta, z którym przez wiele lat spotykaliśmy się latem, nazywał się Błachy. Ogromnie byłam zdziwiona, że słowo błahy pisze się poprawnie właśnie tak. Byłam zapaloną kolonistką. Jeździłam co roku. To nic, że najczęściej na wieś. To nic, że warunki były gorsze niż miałam w domu. W koloniach była magia życia niefrasobliwego, pełnego zabawy, fajnych pomysłów, nowych znajomości i braku szkolnych obowiązków. Nie pamiętam z tego okresu żebym znała słowo „nuda”. Jestem zresztą przeświadczona, że dla wielu z nas było ono obce. Zastanawiam się co stało się ludziom, że ta radość dzieciństwa wraz z kolonijną frajdą, ta pasja do kreatywnych zabaw, chęć wspólnych szaleństw musiały zniknąć?
Potrzebny adwokat.
Jest zagrożony wyrokiem,
po zabiciu wzrokiem.
Nieubłaganie nadciągają żniwa w sklepach z zabawkami. Dzień Dziecka na progu. Zatem tak rodzice, jak dziadkowie, ciocie przyszywane i prawdziwe, a nawet niektórzy wujkowie, nadwyrężają swe budżety kupując kolejne autko, lalkę czy maskotkę. Handel o tym wie, zatem półki uginają się od miniatur bohaterów produkcji filmowych i „growych”dla dzieci. Do czego taka zabawka została powołana? A do tego, żeby dziecko poznawało realia w miniaturze. Czyli bywają miniatury kuchni, pralek, domów, traktorów, karetek czy policji. Nie pojmuję zbytnio do czego mają służyć miniatury księżniczek typu Elza czy Zofia (jeśli takich księżniczek nie ma, daruj. Wiesz, chodzi o te laski z filmu rysunkowego, może mają inne imiona, a ja nie mająca dzieci ani wnuków w tym wieku, coś pokręciłam)? Rzadko która dziewczynka ma szanse zostać księżniczką. Może się czepiam, ale jakoś z tyłu głowy mam myśl, że dziecko które nie ma szans bawić się (w coś, a nie czymś), nie nauczy się pełnienia wielu ról w życiu dorosłym. Teraz najczęściej dzieje się tak, że dziecko, dla swego bezpieczeństwa zostaje spacyfikowane w domu i ma tam bawić się, bo przecież ma zabawek pod sufit. Zatem jak ma się nauczyć zachowywać w różnych sytuacjach, skoro ich nie testuje. Nie nauczy się być w jednym zadaniu przywódcą, w drugim wykonawcą, w trzecim obserwatorem, czasem przegrać, czasem iść na kompromis albo walczyć o swoje, bo przecież wygrana z rodzicem, to żadne zwycięstwo. Często mówię moim gabinetowym rodzicom: nie pozwalajcie dziecku zawsze wygrywać. Niech pozna smak remisu i porażki, bo kto potrafi je osłodzić jak nie najbliżsi. Gdy od rodzica słyszę, że dziecko nie ma co robić, bo place zabaw są nudne, wszelkie „fikolandy” wzajemnie siebie przypominają, dinoparki są identyczne, myślę sobie, ależ musisz się nudzić w swoim życiu, drogi rodzicu. Skoro potrzeba ci przedmiotu, bo sam niczego nie wymyślisz. Jak to się mówi: nie ogarniesz tematu czasu wolnego z własnym dzieckiem. Dlatego dzieci mają dzień zaplanowany pod korek, by odpowiedzialność spadła na innych. I tak od najwcześniejszych lat. Ostatnio byłam w Lublinie. Zobaczyłam tam ogromny baner reklamujący naukę języka angielskiego od 3 miesiąca życia!! Pomyślałam: nie obroni się ten nasz trudny język, bo „blu” jest daleko łatwiejsze od niebieskiego, o „blek” w kontekście czarnego już nawet nie mówiąc. I pogrzebałam w moich ( jeszcze ręcznie pisanych) notatkach, by wyszukać zabawy, które w tym wieku są dla dziecka właściwe. A zatem:
4 miesięczne dziecko warto zapoznawać z zapachami, bawiąc się z nim, nosząc je i zaglądając do lustra, robiąc do niego różne miny, gruchając, mrucząc, mówiąc, śpiewając mu (można fałszować, to dla dziecka bez znaczenia, ważne kto śpiewa) proste piosenki, nagrywać dziecka „ gruchające wypowiedzi”, a później mu je odtwarzać, patrząc na reakcje zaskoczenia, pozwalać bawić się właściwymi zabawkami, które i tak wylądują w buzi (uwaga na wielkość i trwałość), bo to czas poznawania świata przez dosłowne smakowanie.
5 miesięczny człowiek jest jeszcze bardziej gadatliwy, a także pojmuje jakim dobrym narzędziem są własne palce. Dlatego dobra jest zabawa paluszkowa „Idzie rak- nieborak”, „Sroczka kaszkę warzyła” czy „Rodzinka”. To bardzo ważny etap, zwłaszcza w kontekście rozwoju sprawności narządów mowy, a także późniejszych, precyzyjnych czynności. W tym wieku dziecko zaczyna praktycznie rozumieć zależności przyczynowo- skutkowe i wdrażać je w praktyce. Czyli jeśli się rozpłacze, to zostanie wyjęte z łóżeczka, jeśli czymś pluje, to ma szanse dostać to, co mu smakuje, nawet jeśli to coś nie jest zbytnio zdrowe. W tym wieku dziecko zaczyna odróżniać mimikę, rozumie także minę smutną czy groźną i na nią uczy się reagować.
Dobra, spytasz, a co ma z tym wspólnego ten angielski? Przecież jak dziecko „nasiąknie” melodią języka w tak wczesnym dzieciństwie, potem będzie mu łatwiej. A ja sobie myślę, że taka aktywność, to robienie rodzicielstwa przez kogoś, zamiast przez najbliższych. Uważam, że zwłaszcza pierwszy rok życia jest czasem, gdy dziecko potrzebuje stałości twarzy, otoczenia, melodii, języka także. Gdy się w tym świecie poczuje pewnie, można mu uchylać drzwi do kolejnych światów. A Ty jak sądzisz?
Byłam piękna,
byłam młoda,
olśniewała ma uroda.
Teraz jest inaczej,
szkoda.
Choć mądrzejsza jestem za to.
Cieszę się rekompensatą.