Trudną jest rola prowadzącego wywiad, gdy rozmówca nie jest emocjonalnie daleki, a wręcz dokładnie odwrotnie. Trudno w takiej sytuacji o dystans i beznamiętną ocenę. Jeśli kogoś znasz „całe życie”, a potem okazuje się, że to znajomość powierzchowna, taka z kategorii : wiesz jak wygląda, masz wspólne wspomnienia sprzed lat, ale postać tej osoby jest jednak jednym z elementów własnej przeszłości, to zdziwienie towarzyszące temu drugiemu oglądowi, jest tym większe. Jestem zaskoczona, zaskoczeniem radosnym, ekscytacją niespodziewaną oraz nieoczekiwanym odkryciem zbieżności literackich wyborów. Zapraszam na spotkanie z młodym, polskim pisarzem, którego „Absalona” wydało warszawskie wydawnictwo” Nieoczywiste”, zapraszam na spotkanie z Jakubem Miazgą.
U. Wojnarowska Curyło : Zdania w twojej książce są malarskie, ale też długie i wielokrotnie złożone. Takie zdania kojarzą się raczej z niszową literaturą. Czy to świadomy zabieg pisania dla wyrobionego czytelnika czy tak wyszło?
J. Miazga : To, jak „Absalon” został napisany, ma swoje źródło w tym, jakie powieści czytam. Bardzo lubię książki, które mają złożoną formę, są ciekawie skonstruowane, a ich język jest melodyjny. Myślę, że stąd to upodobanie do długich fraz. Ponadto taki styl dla sztuki powieściowej wydaje mi się naturalny. Długie zdania pozwalają wplatać różne dygresje, które pewnie spowalniają narrację, ale poza tym dodają pełnowymiarowości całej historii i czynią ją bardziej przekonującą. Mimo wszystko moim celem nie było tworzenie literatury niszowej. Zawsze z największą przyjemnością sięgałem po takie książki, które da się czytać na wielu poziomach; są w nich pewne treści „ukryte”, które czytelnik samodzielnie musi wydobyć, a jednocześnie są wciągające na poziomie fabularnym. To mój ideał literatury, do którego staram się dążyć.
U. Wojnarowska Curyło : W Absalonie znalazłam słowa, które można wziąć za złotą myśl, na przykład: „Nic tak nie upadla człowieka jak chciwość połączona z niewiedzą” (str. 113). Albo ze str. 153 fantastyczny zwrot "nakarmić mną swoje ego" Czy takie przemyślenia są efektem studiów filozoficznych, bogatej dyskusji z samym sobą, oczytania, czy czymś innym lub wszystkim po trochę?
J. Miazga : Podczas pisania myślę słowami, dlatego będąc w trybie pracy nad książką, z łatwością przychodzi mi nazywanie pewnych zjawisk zaobserwowanych w życiu codziennym. To stąd biorą się takie zdania. W normalnej sytuacji niektóre zwroty nie przyszłyby mi do głowy, ale pisanie powieści jest aktem rytualnym, trzeba to robić systematycznie. Wynikiem powtarzania tego rytuału są takie nieoczywiste językowe konfiguracje. Oczywiście nie myślę o tym, żeby wyrazić „złotą myśl”, ale szukam słów do zilustrowania pewnych wydarzeń opisywanych przeze mnie w książce. Studia filozoficzne pomagają tutaj o tyle, o ile nauczyły mnie używania języka zgodnie z regułami logiki, co bardzo się przydaje podczas pisania.
U. Wojnarowska Curyło : Waham się, czy powiedziałabym o „Absalonie” : kryminał. Raczej - zanurzony w "krakowskości" portret miasta z perspektywy różnych ludzi. Ile w tym portrecie fikcji, a ile reporterskiej prawdy? Książka przytłacza wiedzą na bardzo wiele tematów. Ile trwało jej pisanie, a od kiedy kiełkowała o niej myśl?
J. Miazga : Książkę skończyłem pisać wiosną 2019 r. Wcześniej intensywnie pracowałem nad nią przez dwadzieścia miesięcy, które poprzedziło kilka dodatkowych miesięcy poświęconych na przygotowanie planu i zbieranie potrzebnych informacji. Należy jednak wziąć pod uwagę, że początkowa objętość „Absalona” była ponad dwukrotnie większa względem obecnej długości. Na potrzeby napisania tej książki przeprowadziłem bogaty „research”, który stale uzupełniałem podczas pisania, ponieważ co chwila okazywało się, że na jakiś temat muszę dowiedzieć się czegoś więcej. Generalnie starałem się nie wprowadzać do książki za dużo informacji, ale raczej dzięki nabywanej wiedzy unikać błędów. Konwencja kryminalna, której użyłem, jest pod tym względem bardzo wymagająca, i mimo że osadziłem akcję zaledwie kilka lat wstecz, nasze prawo zdołało się od tego czasu zmienić na tyle, że momentami miałem wrażenie, jakbym pracował nad powieścią prawie historyczną. Ale poza trudnościami osadzenie fabuły książki w realiach przyniosło też miłe niespodzianki. Parokrotnie w trakcie pisania dowiadywałem się o jakichś rzeczywistych zdarzeniach, które pasowały do powieści tak, jakby zostały wymyślone na jej potrzeby. Przykładem takich odkryć są zaginione szkice Caravaggia, o których jest w książce mowa – nie miałem tego w planie, ale uznałem, że warto wykorzystać ten wątek, żeby poprowadzić akcję do przodu. Moja książka łączy więc fikcję z realnymi wydarzeniami, i o ile realia stanowią tło dla fikcyjnej historii, to o wymyślonej fabule od początku myślałem jako o alegorii. Starałem się wymyślić taką historię, żeby opowiadała coś o świecie, w którym żyjemy. I uznałem, że najlepszym kostiumem dla tej historii będzie kryminał.
U. Wojnarowska Curyło : Od czego zaczęło się Twoje pisanie? Kogo lubisz czytać?
J. Miazga : Pamiętam, że pierwsze historie wymyślałem jeszcze przed nabyciem umiejętności pisania, a żeby je utrwalić, posługiwałem się rysowaniem obrazków, dlatego kiedy już opanowałem alfabet, korzystanie z niego w celu przelewania na papier różnych wymyślonych historii przyszło mi naturalnie. Mimo to nawet w dziecięcej fantazji ani razu nie pomyślałem, by być pisarzem. To była taka forma zabawy, w której dziecko wyobraża sobie, że jest kimś innym, kimś, kto doświadcza wymyślonych przez nie przygód. I chociaż nie przypisywałbym tej zabawie zbyt dużego znaczenia, myślę, że z podobnego pragnienia wzięło się moje późniejsze upodobanie do czytania oraz pisania. Poważniejsze próby pisarskie rozpocząłem w wieku 19 lat, natomiast w wieku 23 lat po napisaniu pierwszego opowiadania zacząłem z przekonaniem dążyć do tego, by pisać książki. Wciąż jednak od stworzenia pierwszej powieści dzieliła mnie długa droga, bo nie byłem studentem żadnego humanistycznego kierunku, tylko zootechniki, i naukę pisarskiego rzemiosła musiałem zaczynać całkiem od podstaw. Przy tym wiedziałem, że zmagam się z trudną materią, ponieważ nie interesowała mnie literatura, która by miała służyć tylko rozrywce. Nie jestem też typem osoby, która chciałaby dzielić się czymś, czego nie jest jeszcze do końca pewna. Tak oto pisania zacząłem się uczyć od moich ulubionych pisarzy, zarówno analizując ich dzieła, jak również czytając ich eseje oraz prace krytyczne. Myślę, że to dużo lepsza (i dużo tańsza) metoda niż jakiekolwiek kursy kreatywnego pisania, bo samemu można dobrać sobie nauczycieli. Do swoich mistrzów – żeby wymienić tych współczesnych – zaliczyłbym takich autorów, jak Harry Mulisch, J.M. Coetzee, Javier Marias, czy Orhan Pamuk. Ale czytam nie tylko beletrystykę. Z czasem zapisałem się również na filozofię, którą studiowałem właśnie pod kątem tego, by w przyszłości zostać pisarzem.
U. Wojnarowska Curyło : Urodziłeś się w Strzyżowie (co dobrze pamiętam ?), ile w Tobie zostało z melancholii, bądź z drugiej strony, ryzykanctwa i stawiania wszystkiego na jedną kartę, tak charakterystycznych dla mieszkańca Podkarpacia?
J. Miazga : Myślę, że bardzo dużo. To ryzykanctwo nawet nie wiem, skąd się u mnie bierze (to znaczy właśnie się dowiedziałem, że z tego, że się urodziłem i wychowałem na Podkarpaciu); ta cecha wydaje się nie pasować do reszty mojego charakteru, ale prawda jest taka, że jeśli coś mnie zainteresuje, zaraz przeradza się to w obsesję i jestem gotów się całkowicie temu poświęcić. Zresztą pisanie jest tego dobrym przykładem, bo decyzja, żeby zająć się tym poważnie, wiązała się z bardzo dużym ryzykiem – miałem świadomość, że to wpłynie na moje życie zarówno w przypadku, kiedy mi się powiedzie, jak i w przypadku, kiedy nic kompletnie z tego nie wyjdzie. Ale taka świadomość tylko wzmacnia determinację, która jest do pisania równie niezbędna, co skłonność do zadumy, do melancholii. To drugi biegun mojej osobowości, który już na pewno związany jest z Podkarpaciem, ponieważ zawsze, kiedy tu jestem i otaczam się tutejszymi krajobrazami, dopada mnie nastrój pewnej tęsknoty – nie tęsknoty za przeszłością, ale takiej ponadczasowej tęsknoty za bliskością z przyrodą, za przynależnością do świata i stanowienia z nim jedności, która jest we mnie bardzo silna, odkąd pamiętam. Myślę, że na intensywność podobnych przeżyć bardzo wpłynęło to, że dorastałem w takim, nie innym miejscu, ale też to, że oboje moi rodzice jeszcze przed moimi narodzinami przyjechali tutaj z Warszawy. Do stolicy, do dziadków jeździłem zatem na każde ferie i wtedy wyobrażałem sobie, że w innym możliwym świecie istnieje moje alter ego, którego rodzice nigdy nie wynieśli się z tego miasta, i które musi mieszkać tam razem z nimi. Mając w głowie te wszystkie szare bloki i chodniki, oraz dzieciaki, które z niedostatku drzew muszą bawić się na trzepakach, przed zaśnięciem modliłem się, żeby rano przypadkiem nie obudzić się w tamtym świecie jako ten drugi. Krótko mówiąc, uważam się za szczęściarza, że mogłem się wychować na Podkarpaciu.
U. Wojnarowska Curyło : Co jest dla Ciebie serdecznym wspomnieniem z tego czasu, gdy mieszkałeś we Frysztaku?
J. Miazga : Mam z tym miejscem bardzo wiele przyjemnych wspomnień, więc niełatwo jest wybrać kilka spośród tylu innych. Pamiętam, jak chodziłem się bawić nad Baranówkę, czasem z kolegami, a czasem tylko w towarzystwie mojego psa Gucia. Z wielkim sentymentem wspominam wszystkie biwaki oraz obozy, które organizowali państwo Zarszyńscy z Publicznej Biblioteki we Frysztaku i do dziś nie mogę się nadziwić, że natrafiałem na ludzi tak zaangażowanych społecznie i tak uczynnych.
U. Wojnarowska Curyło : Miłość do husky i wielkie w tej mierze efekty hodowlano- wystawiennicze zaczęły się kiedy? czemu? gdzie?
J. Miazga : Pierwszą suczkę husky nabyłem w roku 2002 i był to zakup tyleż oczekiwany, co świadomy. A miłość do psów tej rasy ewoluowała u mnie od ogólnego umiłowania zwierząt oraz dzikiej natury. Jest to pierwotna rasa, więc łączy wiele cech typowych dla dzikich psowatych z cechami psów udomowionych i przede wszystkim bardzo łagodnych. Co do jeżdżenia na wystawy – to po prostu kolejny krok, który umożliwia dzielenie się tą pasją z innymi. Razem z żoną mamy małą przydomową hodowlę, co oznacza mniej więcej tyle, że mioty planujemy tylko na potrzeby wymiany pokoleniowej, a więc bardzo rzadko. Wbrew pozorom, jeśli chce się to robić dobrze, jest to zajęcie bardzo trudne, wymagające ogromnych pokładów pracy i wiedzy, i niezwykle odpowiedzialne, bo przecież odpowiada się za przyjście na świat nowych istot, które mają zająć ważne miejsce w ludzkich domach i sercach. Husky jest niewątpliwie trudną rasą do wychowania, ale i tak uważam, że to najlepsza rasa na świecie.
U. Wojnarowska Curyło : Jak się żyje zootechniko- filozofo- hodowco- pisarzowi w tym czasie, dla kultury, trudnym?
J. Miazga : Istnieje powszechne przekonanie, że świat gardzi humanistycznymi wartościami, i w zasadzie nic nie przekonuje mnie, żeby uważać przekonanie to za fałszywe. Staram się być humanistą, ale to jest takie słowo jakby z lamusa, o którym mało już kto pamięta. W dzisiejszych czasach nawet sztuką rządzą reguły konsumpcjonizmu. Patrząc globalnie, nie dość, że populacja ludzka stale rośnie, a nie maleje, to nadal chcemy mieć coraz więcej. Obwiniamy rolników za złe traktowanie zwierząt, ale sami nakręcamy ten przemysł, spożywając za dużo mięsa. Marnujemy jedzenie, zasoby naturalne, podobnie nie żywimy szacunku do cudzej pracy. I to nawet nie jest tak, że te reguły dyktuje nam ekonomia, bo próżność i niegospodarność z ekonomią nie idą w parze, o czym może nas przekona obecny kryzys. To mnie wszystko trochę przeraża, bo wobec takiego świata czuję się nieswojo i zachowuję się w nim w sposób wycofany. Ale wierzę też, że nie muszę akceptować takiego świata. W moim przekonaniu kultura nie jest żadnym zbędnym dodatkiem do życia, lecz wyrazem owego buntu, który jest w nas. Ma swoje źródło w krzyku, który wydobywamy z siebie, gdy upadamy, i kiedy musimy przekonać samych siebie o naszym człowieczeństwie.
U. Wojnarowska Curyło : No i ostatnie pytanie: nad czym teraz pracujesz?
J. Miazga : Jestem w zaawansowanym etapie pracy nad nową książką. Na warsztat wziąłem pewien starożytny mit, który od dawna mnie intryguje, a który chciałbym podać w formie współczesnej, w realiach Polski ostatnich czterdziestu lat. Myślę też o napisaniu kameralnej historii, której akcja działaby się w wyimaginowanej wiosce, a dla której pierwowzór upatruję w Kobylem.
U. Wojnarowska Curyło : Dziękuję Ci, mój Drogi, za tę rozmowę. Mam nadzieję, że będziesz swoim życiem realizował swe ideały. Mam też nadzieję, że nasi Czytelnicy, zwłaszcza ci, dla których czytanie jest immanentną składową ich życia, sięgną po Twojego „Absalona”, a gdy minie czas pandemii, Ty sam zechcesz do nas zawitać na spotkanie autorskie, bo rozmowa z Tobą Kubo, to wielka przyjemność.
Już najdalej za 3 lata,
ani chybi tak być musi,
że niektórzy politycy
schronią się na Białorusi.
Tego taka kwintesencja,
kiedy kłamie eminencja,
rośnie sprzeciwu potencjał.
Bursztyn (a sprawa strzyżowska).
Polskie złoto. Najchętniej przywożony i kupowany nad morzem, noszony jako biżuteria we wszelkich postaciach, bądź zalewany spirytusem i pity, czy wcierany jako panaceum na wszystkie boleści. Już starożytni Grecy czy Rzymianie, Arabowie i Egipcjanie napawali się cudownymi właściwościami bursztynu i zatracali w wonności dymu wydobywanego podczas jego spalania. Na początku XVIII wieku, epidemia dżumy dotknęła tak Polskę, jak Prusy, ale mężczyzn pracujących w Królewcu przy wydobyciu i obróbce jantaru, nie dotknęła. Przypadek, czy jednak jest coś w tej wierze w zdrowotne działanie bursztynu? Nie jest moim celem opis działania nalewki, czy podanie nań przepisu. W obecnej dobie każdy ma dostęp, czy to do gotowej mikstury, czy do przepisu, by ją sporządzić. W zasadzie, chcę zwrócić Twoją, Czytelniku, uwagę, że coraz bardziej zachwyca nas natura i naturalność, bycie eko i postępowanie zgodnie z zasadami bio. Trochę tak jakbyśmy bali się, że dla nas tej natury nie wystarczy, dlatego chcemy napawać się nią na zapas. Przykłady? A proszę uprzejmie! Będąc w Sandomierzu kupujemy drobiazg z krzemieniem pasiastym, bo stamtąd i bo nasz, polski. No i naturalnie cydr, bo Sandomierszczyzna z jabłek szeroko jest znana. Gdy pojedziemy w Tatry, z pewnością wrócimy z oscypkiem, albo kierpcami, bo kupno góralskiej ciupagi- to już ryzyko, że zrobiły ją małe, chińskie rączki. Biłgoraj, niby lubelski, ale mocno ciążący ku Podkarpaciu, zaskoczy nas pierogami z kaszą i serem oraz pierogiem biłgorajskim, który pierogiem nie jest, lecz czymś co przypomina pieczeń lub pasztet, ale z kaszy gryczanej. Z Krakowa przywozimy szmacianego lajkonika, z Krosna szklaną błahostkę, z Wieliczki św. Kingę na krysztale soli, z Gór Świętokrzyskich babę Jagę na miotle, a z Rudnika nad Sanem wiklinowy drobiazg. A my? Co my mamy takiego, co wyróżni nas spośród innych? Co sprawi, że zechcą do nas przyjeżdżać i wydawać „miliony monet” (dziękuję za określenie pani Dorro). Coraz śmielej poszukujemy lokalnych smaków, miejscowych delicji. Mamy swoich okresowych dostarczycieli wiosennej, brzozowej wody życia. Mamy swoich pszczelarzy, czy bartników, którzy każdy miód są w stanie dla nas wyczarować: faceliowy, pokrzywowy, nawłociowy, malinowy, a jak trzeba, to i koniczynowy. Mamy tu żyjących zielarzy i twórców zdrowotnych nalewek, swoich serowarów i kompozytorów specjalnych kosmetyków i mydeł. Mamy grzybiarzy, którzy wejdą do lasu, powęszą na jego skraju i już wiedzą czy będą tu grzyby, czy szkoda zelówek. Mamy majowe strumienie salamander, ale po co się chwalić, jeszcze przyjadą się gapić? Mamy miłośników wina i jego producentów w klimatycznych winnicach, a enoturystów nie zapraszamy jakoś szczególnie. Mamy najlepsze w Polsce śliwki w czekoladzie, ale choćby we Wrocławiu ich nie kupisz, bo… nie są tam wysyłane. Mamy uznanych fotografików, a nawet wirtualnej ich galerii nie mamy. Zresztą, poza Galerią Miejską, do której: ręka w górę, kto był lub choćby „bywnął” z raz; rzadko kto się zapuszcza w celach zwiedzenia jej. W naszych okolicach ulokowały się świetne (co do poziomu) obiekty agroturystyczne, ale nie jest to szczególnie dopieszczany produkt eksportowy ziemi strzyżowskiej. Ręce naszych cukierniczek, „tortowniczek”, „mufinkarek” robią „cuda świata” i „niebo w gębie”, ale kto wie, ten wie, a pozostali niech obejdą się smakiem. I wciąż z tego bogactwa ludzkiej wyobraźni i pracowitości, nie robimy naszej lokalnej specjalizacji.
Otrzymaliśmy od losu, opatrzności, sama nie wiem od kogo/ czego, niezwykły dar. Tym darem jest umieszczenie na mapach Googla, wykorzystywanych przez tysiące kierowców, przejazdu przez strzyżowską obwodnicę, dla kierujących się z autostrady w Bieszczady. Jeśli nawet do jednego procenta podróżujących dotrze, że warto do nas przyjechać i celowo się tu zatrzymać, będzie to jak wygrany na loterii los. Los czasem znaczy karty, sprytny wie ,jak z tych podpowiedzi korzystać. Czy my umiemy być sprytni?
Ogłoszenie
Udostępnię waginę,
dwieście za godzinę.
Uczep się
Uczep się swego ogona,
jestem śpiąca, rzekła żona.
Przedsiębiorca
Wielki przedsiębiorca,
od robienia stolca.
Twardy
Twardy był tylko w barze.
Wymiękł przy pisuarze.
By chętna była
Nie liczy się kubatura,
lecz by chętna była która.
Trzy kobitki
Trzy kobitki od Niebylca
wolą z przodu
czy od tylca?
Im to wszystko obojętne,
bo one są zawsze chętne.
Czy od przodu,
czy też wspak..
Ważne, by nie byle jak.
Kolacja przy świecach
Świece
jedzenie
i picie,
czas najwyższy
na pokrycie.
Żona, córka, matka, ciotka,
rozpustnica czy kokotka,
ważne jeśli kogoś spotka,
by rzekł jej bez kokieterii:
- Ładnie ci w tej biżuterii.
Jeżeli obrosłeś w pióra,
to znoś jaja tak jak kura.
Jeśli marny będzie efekt,
znaczy to, że gdzieś był defekt.
Czasem po nocach mi się śni
ta jedna, wymarzona.
Otwieram oczy, marszczę brwi,
patrzę: to znowu żona!
Kiedy dużo jest w obwodzie,
nie mieścisz się w samochodzie,
kiedy urosło podbrodzie,
trzeba żyć tylko o wodzie.
W dobie koronawirusa
to najbardziej mi doskwiera, że
wskutek noszenia maski
uszy jak u "netopera".