Wiosna się ociąga. Oczywiście w sensie oczekiwanych temperatur oraz mnogości listowia i kwiecia. Ale wygląda na to, że ptaki o tym nie wiedzą. Śpiewają, poprawiają piórka, które są ładniejsze i jakby bardziej wypucowane niż te noszone w pozostałych porach roku. W naszym ogródku mamy skrzydlatych gości od dawna. W końcu te kilkanaście kilogramów słonecznika, wysypane w karmnikach zimą, zobowiązuje je do minimalnej lojalności. Wprawdzie zrobiliśmy im w tym roku „wbrew” i przycięliśmy tuje, oczyściliśmy je, więc warunki do założenia gniazd radykalnie się im pogorszyły. Ale za to założyliśmy profesjonalną budkę dla szpaków (nie mamy czereśni, więc możemy się ze szpaków obecności cieszyć). I budka owa, ku naszej radości, została zaakceptowana przez szpaczą parę. W jednej tui, która się ostała przed zapędami „fryzjera drzew”, a równocześnie mojego męża, zamieszkał mały, ciemny ptaszek z rudym ogonkiem. Jako rodzinna ptaszarka sprawdziłam kto zacz. Okazało się, że to kopciuszek ulokował się w tak nietypowym dla niego miejscu. Niebywale ostrożny, nie pozwala się podglądać. Ale ponieważ tuja rośnie tuż za oknem sypialni, nawet tego, że jest podpatrywany, nie wie.
Trochę mi było szkoda, że drobiazg ptasi nie będzie miał tak łatwo w tym sezonie z założeniem u nas gniazd. Ale w kontekście tego co zobaczyłam kilka dni temu rano, cieszę się, że tak się stało. Otóż odwiedziła nasz ogródek czarna wiewiórka. Rude są często i w zasadzie nie obserwuję ich tak szczególnie. Czarnej natomiast nigdy u nas nie widziałam. Znacznie większa od rudej, z imponujących rozmiarów kitą. Z werwą rasowego inspektora nadzoru natychmiast przystąpiła do rewidowania wszelkich tujowych, sosnowych i jodłowych zakamarków. Zupełnie się nas nie bała. Zajrzała nawet w głąb koniki, choć ten świerk kłuje jak licho. W tym czasie „nasze” szpaki siedziały na sąsiedzkiej wiśni i dość głośno ze sobą gadały. Wiedziałam, że robią tak, żeby rewizorowi nie podpowiedzieć gdzie się właśnie zaczęły urządzać. Wiewiórka nie zajrzała na „ich” drzewo - całkowicie łysego, jak zwykle o tej porze roku, cypryśnika błotnego. Natomiast z rozpaczliwych popiskiwań którejś sikorki wnoszę, że poczęstowała się jej, tyle co zniesionymi, jajkami. A szpaki zapadły się pod ziemię. Pocieszałam się, że może zniosły jajka i je wysiadują. Ale razem? Mało prawdopodobne. Wczoraj czarna wiewiórka powróciła na kolejną inspekcję. Przyjrzała się z zainteresowaniem naszej 3,5 kilowej psinie, przeszukała tuje i inne drzewa. I chyba nic nie znalazła. Ale ptaki ucichły. Szpaki zapadły się pod ziemię. Jedynie dzwońce przylatują do karmnika jednoznacznie sygnalizując - no, nasypać coś proszę, bo zimno.
Smutno mi, że szpaki się wyniosły. A jednocześnie zaczęłam się zastanawiać nad logiką ich postępowania. Człowiek w obliczu niebezpieczeństwa często je bagatelizuje, albo od razu szykuje się do wojny. A szpak - nie będzie ryzykował i z miejsca zmienia swoje plany na życie. Myślałam o tym co w moim życiu było „czarną wiewiórką” i czy zachowałam się jak człowiek, czy jak szpak. A Ty jak to widzisz?
Życie jest jak życie:
jedzenie, picie, tycie.
Czasami bywa złudne.
Schudnę.
Co ta pora roku w sobie ma, że na wiosnę zaczyna się knuć: a może zacznę biegać, albo jakąś siłownię wdrożę? Nie żebym uważała, że chęć podobania się sobie czy komuś, to jakaś wątpliwa moralnie sprawka. Patrzymy na wyłażące z ziemi kwiecie, a ono wiotkie, smukłe i powabne - jak co roku. A ja/my, najczęściej z niedotrzymanym postanowieniem wielkopostnym w kwestii słodyczy, z niezrzuconą oponą zimową i całkiem już sporą letnią.
No to może rozpocząć okres: czas wiosennego wciągania brzucha, prostowania pleców i wyższych obcasów? Burzę się przeciw temu powiedzeniu, że poznać pana po cholewach, a jednocześnie gdzieś w tyle głowy mam, że może jednak tak. Taka to jest teraz tendencja, że poprawiamy co się da, a jak się nie da, to nie pokazujemy. Właśnie- pokazujemy, na pokaz, a niech zobaczą...
Niby nic złego. Większości zależy, żeby znany był jego lepszy profil, nawet jak się do tego głośno nie przyznają. Cóż, odrobina próżności to nie jakiś grzech czy występek. Producenci odzieży nie rzadko zaniżają numerację, bo takie miłe zaskoczenia często skutkują nieplanowanym zakupem nastego sweterka lub piątych czerwonych spodni z wszytą rozmiarówką S. Szaleństwo odchudzających gadżetów i moda na ich posiadanie to znakomity biznes. Kiedyś chodziło się na spacery z dzieckiem czy koleżanką lub też z inną bliską osobą po to, żeby z sobą pobyć, pozachwycać się wspólnym patrzeniem, skomentować to czy owo lub tego czy owego.
A teraz - żeby spalić kalorie. Trochę brzmi jak: spalić na stosie. Moja kuzynka spaceruje w ten właśnie sposób i czasem mnie na te paraspacery zaprasza. Gnamy więc tak zwaną małą obwodnicą, omijając ludzi z psami, zakochanych, którzy ze spalania, to palą się do siebie; gadać się nie da, bo człowiek ledwo dyszy. I jak tak przelecimy, jak czarownice na zlot, tę małą obwodnicę ze cztery razy, urządzenie zegarkopodobne mojej kuzynki pokazuje, że spaliłyśmy równowartość jednego pączka. Jednego malutkiego pączuszka, nawet nie w lukrze, tylko takiego ledwo posypanego cukrem pudrem!!
Gdybyś ty był wyszkolony,
raj by nie był utracony.
Nie jestem telemanką. Nawet nie będąc nią wiem, że większość kanałów telewizyjnych ma w swojej ramówce program kulinarny. Wiem też, że podczas spotkań towarzyskich lub zawodowych, rozmowa prędzej czy później tematu jedzenia dotknie.
No to jak się ma w tych okolicznościach przyrody czuć człowiek, który jak ja - gotować nie lubi i poznawać nowych przepisów nie chce? A mówienie o kuchni, gotowaniu, pieczeniu, czy sprzęcie kuchennym, interesuje mnie niczym rozwiązywanie zadań z trygonometrii...
Nawet dość długo próbowałam się zmuszać i udawać zainteresowanie. Ale: ani przepisów, ani proporcji, ani składników nie zapamiętywałam. A i radości w tych czynnościach kuchenno-garnkowo-zlewowo-sztućcowych nie znajdowałam. Do tego nie lubię chodzenia na zakupy. Żadnego. Ciuchowo - butowego też. (Oczywiście są wyjątki - torebki i książki). Bo mam tak, że lubię wejść, obejrzeć, ewentualnie przymierzyć i kupić. Od razu i nieodwołalnie. A już chodzenie po sklepach i porównywanie cen, to jest dla mnie dyscyplina równie odległa jak, powiedzmy, marzenie o grze w bule . Ani nie znam zasad, ani nie widzę sensu, ani przyjemności mi to nie sprawia. Czyli - jak nie mam pieniędzy, ani potrzeby zakupienia czegoś, to nie szwendam się po sklepach i nie zawracam głowy ekspedientkom. Ja na przykład lubię prasować. Rzadko kto lubi tę czynność. Właściwie to większość ludzi mówi, że nie cierpi prasowania (tak jak ja właśnie robienia czegoś w garnkach czy patelniach). I z tego powodu, że nie lubią prasowania, ci ludzie nie mają moralniaka. A ja długo myślałam, że nie lubiąc gotowania i pieczenia, powinnam go mieć. Jestem nadto takie dziwadło, które lubi poniedziałek. Zresztą podobnie jak lubię moja pracę, lubię mieszkać na tzw. prowincji, lubię przedwiośnie i listopad, lubię opowiadania, fraszki i wszelki drobiazg literacki, lubię Wielkanoc, a nie przepadam za Bożym Narodzeniem, lubię czytać i pisać też lubię. I ten blog będę pisać dla podobnych mnie dziwadeł, które nie koniecznie muszą lubić to co ja, ale czują, że nie pasują do ram, które im coś/ktoś narzuca. Zatem witaj na pokładzie Loqueris.