Każdy przeciętny osobnik ludzki, zarówno dziecinny, jak i ten w nieco bardziej zaawansowanym kwiecie wieku, uwielbia wakacje, urlopy, weekendy, święta, różnorodne wyjazdy oraz wszelkie dni wolne najrozmaitszego autoramentu. Chętnie byczymy się na leżaku w ogródku, żłopiąc zimne piwo i hodując brzuch (przynajmniej niektórzy), raczymy się grillowaną kiełbaską i karkóweczką (tu także brzuch wchodzi do konkurencji), ganiamy kurcgalopkiem po tatrzańskich szczytach, ewentualnie moczymy „de” w pierwszej lepszej wodzie, jaką napotkamy na swojej drodze.I właściwie to wszystko mogłoby dotyczyć także labradorów – zwłaszcza ta kiełbaska, karkóweczka i moczenie w wodzie „de”, z hodowaniem brzucha włącznie (przy czym absolutnie pomijamy tu względy zdrowotne!). Mogłoby, ale…
Wakacje i urlopy to przede wszystkim wyjazdy. Bliższe, dalsze, samochodem, pociągiem, samolotem, a nawet statkiem. Z dużą ilością walizek, siatek, siateczek, pudełek i innych tobołów. Z dzieckiem, dziećmi, babciami, ciociami i całym stadem innych krewnych, tudzież niekiedy znajomych. I z labradorem – dużym, co najmniej trzydziestokilogramowym psem, który gubi kudły, chce jeść co najmniej dwa razy dziennie, a do tego kocha cały ludzki i zwierzęcy świat.Tu właśnie zaczyna się dramat i ból labradorów, zwłaszcza tych, które stały się dla swoich właścicieli przypadkowym prezentem, bagażem życiowych doświadczeń, czy po prostu zbędnym, kilkudziesięciokilogramowym balastem. W wakacje wychodzą na jaw najbardziej ponure (nie)ludzkie zwyczaje, słabostki i cechy charakteru, ukazuje się w całej pełni brak świadomości ludzi w kwestii posiadania psa i ich zwyrodniałe odchyły psychiczne.
Jeśli mamy psa, to wzajemnie – pies ma nas. Jeśli jesteśmy członkami rodziny, to wzajemnie – pies też nim jest. A więc ma takie samo prawo jak my do urlopu, wyjazdu na wakacje i poczucia świadomości bycia razem.Nieważne, czy nasz labrador pochodzi z renomowanej hodowli, ze schroniska, jest adoptusiem, czy przypadkowym znajdą. Jest nasz, czyli należy do stada. To oznacza, że na wakacje wyjeżdżamy razem z nim – razem z naszymi walizkami bierzemy psią michę, worek żarcia i w drogę.
Moja rodzina jest specyficzna, bo wszyscy jesteśmy pomyleni na punkcie psów (a labradorów w szczególności) i wakacje bez czworonogów właściwie nie są wakacjami. Samochodem wypchanym do granic możliwości jeździmy bliżej i dalej po Polsce, wychodząc z założenia, że gdzie my, tam i nasze burki. Nasi krewni, znajomi i przyjaciele już się przyzwyczaili, że jeśli przyjeżdżamy, to solidarnie – dwunożni razem z czworonożnymi. Zrozumieli też, iż opcja zachowania przydomowego ogródka w nienaruszonym stanie jest, w trakcie naszego pobytu, nie do przyjęcia, zaś przewidziane do palenia w kominku drewno, jakimś dziwnym sposobem dostaje przysłowiowych „nóg” (a może „łap”?) i zostaje szybko zamienione w wiórki. Moja rodzinka prędzej wyrzeknie się innych ludzi niż naszych labów, i mamy to szczęście, że nasze otoczenie doskonale to rozumie. Gdyby nie rozumiało – no cóż, na pewno nie byłoby już naszym otoczeniem…
Zdarzają się także sytuacje, że choć kochamy naszego labradora, jest on(a) pełnoprawnym członkiem rodziny, na wyjazd, z różnych względów zabrać go nie możemy. Nie oznacza to wcale, że pies przestaje do rodziny należeć – bowiem jak tylko wrócimy, zabieramy ją/jego z powrotem, czułością i miłością wynagradzając naszą nieobecność.
Kilka razy w życiu musiałam wyjechać służbowo, ku bezdennej rozpaczy moich zwierzów i mojej. Mimo najszczerszych chęci nie mogłam ich ze sobą zabrać, uważam bowiem, iż skazywanie psa na spędzenie 8, czy 10 godzin w zamkniętym hotelowym pokoju, w nieznanym psu otoczeniu i stresie, jest nieludzkie i niehumanitarne. Gdy dodamy do tego kilkunastogodzinną niekiedy podróż, oczywiste jest, że pies nie może z nami jechać.
Mamy to szczęście, że moi rodzice zawsze chętnie widzą w swoim mieszkaniu nasze psy. Mamy także znajomych, którzy w sytuacji awaryjnej bez problemu zaopiekują się naszymi labkami (choć rzadko i niechętnie korzystam z takiej opcji, bo zdaję sobie sprawę, że 80 kilogramów żywej, dwukolorowej wagi stanowi pewien kłopot). Nie wyobrażam sobie umieszczenia moich, absolutnie domowo – kanapowych, labradorów w psim hoteliku. Siedzi we mnie przekonanie, że mimo najlepszej opieki, czułyby się tam źle. Być może owo przekonanie jest chore psychicznie i niesłuszne, ale dopóki mam szansę, by Madera z Czedarem były z rodziną, to zawsze wybiorę tę opcję.
Dla każdego psiarza obydwa powyższe zjawiska są znane, oczywiste i w pełni zrozumiałe. Ba! Wielu psiarzy chętnie wspiera innych psiarzy, opiekując się ich psami oraz oczekując (nawet całkiem słusznie) umiarkowanej wzajemności w tym zakresie (pełnej wzajemności nie mamy prawa oczekiwać, życie bowiem lubi znienacka pokrzyżować nawet najbardziej pancerne plany, nie tylko urlopowe, i każdy psiarz to doskonale rozumie).
Niestety, na świecie nie istnieją tylko zakamieniali psiarze. Zdarzają się także jednostki (z pełną świadomością nie nazywam ich ludźmi!), dla których wyjazd na wakacje to wspaniała okazja do pozbycia się psa. Im bliżej lata, tym częściej na przydrożnych parkingach spotykamy przywiązane do drzew psy, wygłodzone, odwodnione, z rozpaczą w prześlicznych ślepiach, nie rozumiejące dlaczego „ukochany pan” odjechał i o piesku zapomniał. I ta ich nadzieja, że jeszcze wróci… Serce rozrywa się na kawałki!
Im bliżej lata, tym bardziej zapełniają się schroniska dla zwierząt. Psy są przywiązywane do ich bram, podrzucane nocą w pudełkach przez płot, a nawet, o zgrozo!, oddawane przez „właścicieli” jako znalezione!!!
Chyba najbardziej humanitarnym (choć dla mnie i tak, w pewnym sensie, nieludzkim) sposobem, jest oddanie psa w tak zwane „dobre ręce”. Fachowo nazywa się to „wyadoptowaniem”.
Dlaczego jest to nieludzkie? Ano dlatego, że oddać (nie tylko) labradora z powodu wakacji, dla mnie osobiście jest zbrodnią, dokonaną sadystycznie na niewinnej istocie, jaką jest pies! W końcu wiedzieliśmy kupując/biorąc zwierzę, że istnieje takie pojęcie jak urlop, że nie wszędzie psy są mile widziane, że nasi znajomi niechętnie odnoszą się do psów w ogóle, a labradorów w szczególności. I co? Znudziło nam się?! Zapomnieliśmy?! Nie przyszło nam do głowy?! Perfidne i pokręcone ścieżki życia oraz kompletna nieznajomość specyfiki rasy coraz częściej niestety stają się przyczyną niezmiernie bolesnych losów labradorów. Nasila się przykre niezmiernie zjawisko, kiedy te piękne i cudowne psy, zamiast wygodnej kanapy i pełnej miski, w zwyrodniałym podziękowaniu za swoją psią miłość i wierność, otrzymują z ludzkich rąk zimny schroniskowy kojec, ciężki łańcuch i obrzydliwą, cuchnącą breję zamiast jedzenia.
Jeżeli okazuje się po kilku tygodniach, miesiącach lub latach, że nasz labrador nie spełnił pokładanych w nim nadziei, bądź oczekiwań, wówczas pojawia się opcja „oddania psa w dobre ręce”, czyli tak zwanego „wyadoptowania”. Właściwie pierwszą naszą myślą powinno być pytanie, czy my sami spełniliśmy oczekiwania i nadzieje naszego psa? Czy kochamy go tak, jak na to zasługuje, czy jest pełnoprawnym członkiem naszej rodziny, czy poświęcamy mu wystarczającą ilość czasu? Pytań jest mnóstwo, odpowiedzi na nie jeszcze więcej. I w zależności od tych ostatnich zapada decyzja, że pies zostaje z nami lub nie.
W najlepszych rodzinach i wśród największych miłośników labradorów zdarzają się oczywiście sytuacje losowe, które nie pozwalają nam na zatrzymanie ukochanego pupila – wyjazd za granicę, ciężka choroba, śmierć itd. Człowiek, dla którego pies jest cennym członkiem rodziny, w takich dramatycznych okolicznościach będzie starał się zrobić wszystko, aby swojemu psu znaleźć naprawdę dobry, kochający dom, mając jednocześnie pełną świadomość, iż dla psa zmiana domu i rodziny będzie tragedią i bolesnym ciosem. I to nasza – właściciela – rola, aby tą tragedię i cios jak najbardziej złagodzić!
Pozostając w sytuacji nie do pozazdroszczenia, kiedy wskutek wyższej konieczności szukamy dla naszego laba nowej rodziny i domu, powinniśmy zachować daleko idącą czujność. Najlepszym wyjściem jest zwrócenie się o pomoc do stowarzyszeń i fundacji zajmujących się problemem skrzywdzonych przez los, bezpańskich i porzuconych labradorów. W tych organizacjach pracują bowiem ludzie, dla których nadrzędnym celem jest dobro labradora, którzy znają specyfikę tej cudownej rasy, i którym sumienie i serce podpowiadają w jaki sposób najlepiej można labom pomóc. Wolontariusze fundacji i stowarzyszeń potrafią pojechać na drugi koniec kraju, żeby pomóc krzywdzonym przez los labradorom, poszukują najlepszych dla nich domów tymczasowych i stałych, z dokładnością promieni Roentgena prześwietlają wszystkich, którzy starają się o adopcję labka, a także kontrolują sytuację już po adopcji.
Nie ulega wątpliwości, iż psa można i należy traktować jako element systemu opieki i wychowania w rodzinie. Dawny świat, w którym psy mieszkały na dworze, w budzie, w najdalszym końcu podwórka, odchodzi powoli (aczkolwiek wciąż zbyt powoli) w przeszłość. Współczesne określenie „psiej budy” kojarzy się z domem, w którym istnieje kilka pokoi, co najmniej jedna łazienka, a nawet ewentualnie salon, solidarnie podzielony pomiędzy wszystkich dwu – i czworonożnych członków rodziny. W sypialni wraz z nami rozpanoszyły się bardziej lub mniej kudłate psie mordki, wszelkiej maści i rozmiaru, z którymi „rozmowa” dzisiaj stanowi zaletę i wcale nie świadczy o zaburzeniach umysłowych człowieka.
Życie, w którym zabraknie psa jest puste. Kiedy nikt nie wita nas w drzwiach, tańcząc czworonogie obłędne tango, nikt nie popiskuje i nie patrzy na nas smutno, kiedy wychodzimy do pracy, i nikt nie patrzy prosząco w stronę naszego talerza z kolacją, czujemy smutek i żal. Te bowiem tygodnie, miesiące i lata, które z naszą rodziną, w naszym domu spędził pies, są jednym z najpiękniejszych wspomnień. I właśnie dla owych wspomnień warto nie tylko uczynić z psa pełnoprawnego członka rodziny, ale przede wszystkim zawalczyć o Niego i o to, aby w naszym domu pozostał już na zawsze!
Gdy posiadasz kindersztubę,
zdobędziesz chude i grube.
Balanga to była taka,
że wróciłem na czworakach.
Jakie masz skojarzenia ze Słowacją? Słowacki Raj, Tatralandia i inne baseny, nadgorliwa policja i sprawy bezdyskusyjnej pokuty w przypadku wykroczeń drogowych, piwo Złoty Bażant, dużo Romów, narty, haluszki, i…. to by było na tyle, jak mawiał specjalista mniemanologii stosowanej, Jan Tadeusz Stanisławski.
Część Polaków jadąc na Bałkany musi przez Słowację przejechać, ale jako, że jest to stosunkowo niedaleko od domu, nie traktuje się jej jakoś szczególnie zagranicznie. Czyli, jakby powiedzieli politycy pewnego rozpadłego w czasach słusznie minionych kraju - bliska zagranica. Prawdę mówiąc, dość długo Słowacja była dla mnie białą plamą - sporą, bo jednak od Tatr po Dunaj. Kiedyś otarłam się o Bratysławę i ze zdumieniem stwierdziłam, że to może być nie tylko dobre miejsce na nocleg podczas zwiedzania Wiednia, ale nawet ostateczny cel podróży.
Do Vrbova jeździłam kilkakrotnie, co oczywiste dla miłośniczki wód termalnych, ale dopiero niedawno postanowiłam nieco poznać Spisz. Ponieważ, obrazowo mówiąc, są to tereny po drugiej stronie Łysej Polany, być może komuś moje wrażenia podpowiedzą krótki wypad w te strony.
Ostatnio poznałam niezwykłą historię zamku kieżmarskiego z elementem polskim w tle. Nie wdając się w historyczne szczegóły (kto mnie zna wie, że historia to dla mnie materia ledwo znana z widzenia) - początkiem XVI wieku zamek został podarowany szlachcicowi polskiemu Hieronimowi Łaskiemu, którego syn, Olbracht - birbant i awanturnik, ożenił się ze starszą od siebie o 21 lat Beatą Kościelecką. Potem uwięził małżonkę w zamku kieżmarskim, zmusił do przepisania na siebie całego swojego majątku, po czym więził ją tam wiele lat w niedostatku. Reasumując- ślad polski jak najbardziej historyczny. Czy snująca się po zamku zjawa to Beata? Tak mówią.
O 25 km od Vrbova leży Lewocza, miasto będące w przeszłości stolicą Spiszu, słynne z najwyższego na świecie gotyckiego ołtarza autorstwa Pawła z Lewoczy (niektóre źródła podają, że miał być uczniem Wita Stwosza). W rynku znajduje się znana w okolicy klatka hańby. Do niej na dobę zamykano te występne kobiety, które wychodziły bez mężczyzn po zmierzchu. Gdyby te zasady nadal obowiązywały, nie wyobrażam sobie rozmiarów współczesnej klatki hańby. W Lewoczy znalazłam dwa polskie ślady: dom Sebastiana Krupka, krakowskiego kupca oraz Polską Bramę - jedną z trzech bram murów obronnych, wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Fasada domu S. Krupka widocznie nadgryziona zębem czasu. Jakoś tak mi się pomyślało, że nie takie nieruchomości odzyskiwali bynajmniej niespadkobiercy. Więc może w Krakowie są jacyś potomkowie kupca Sebastiana…
Ogromne wrażenie zrobił na mnie Spiski Hrad, w zasadzie ruiny średniowiecznego zamczyska, z przełomu XI i XII w. Jak na swój wiek i przejścia prezentuje stan więcej niż dobry. Dla mnie - do teraz onieśmiela potęgą. A jakież dopiero robił wrażenie w czasach, w których był budowany… Przez tę monumentalność spełniał swoje zadanie-kolos mający strzec północnych granic węgierskiego państwa. Warownia zajmuje ponad 4 hektary. Nad nią góruje okazały donżon, na który nie wyszłam, bo – przyjmijmy – że wiało. Ale jeszcze kiedyś to zrobię, tak sobie obiecałam. Przyjadę jeszcze raz. Zresztą, nie tylko w tym celu. Nie zdążyłam być przy gejzerze Siwa Broda, nie byłam w Spiskiej Kapitule, ledwo zerknęłam na Spiską Nową Wieś( która dla niepoznaki jest uroczym miasteczkiem), nie pojechałam do Spiskiego Czwartku jeszcze raz popatrzeć na przepiękne witraże kaplicy Zapolyów.
Wiele jeszcze przede mną. Jak to dobrze, że ta Słowacja to taka bliska zagranica.
Całe mieszkanie przewertował,
w poszukiwaniu dobrego słowa.
Gdy szwankują instrumenty,
gdyś już jak saksofon zgięty,
życia muza nie gra wcale,
czas myśleć o futerale.
Nie będzie eseju w ten piątek. To jest miał być, taki radosny, letni i żartobliwy. Ale ponieważ właśnie umarł kolejny kawałek mojego dzieciństwa, to nastrój jakby nie ten. Sama się zastanawiam jak to jest, że choć emocje łączące mnie z tą osobą która odeszła – od wielu lat żadne, a kiedyś bardzo wielkie, to smutno mi. Nad czym? Nad latami, które minęły, nad ludźmi, którzy są ze mną na zdjęciu – a z żyjących jestem na nim ja z bratem... A może to tak: uświadamiam sobie przez tę śmierć, że pokolenie, z którego jestem, powoli staje się tym coraz starszym. O ile oni kiedyś nad nami roztaczali parasol opieki, to teraz już całkiem inne mają zajęcia. A my? Przecież w środku ciągle dzieciaki, z pomysłami czasem godnymi rówieśników własnych dzieci. I nawet jeśli nie wypada, to gdy nie ma dzieci w domu różnie jest z grzecznością.
Jako młoda matka odwiedzałam stryjostwo. Trafiłam na spotkanie towarzyskie. Siedziałam wśród gości i nagle któryś z biesiadników powiedział: A wiecie Franek został pradziadkiem. I w odpowiedzi od kogoś: coś takiego!! Taki młody chłopak!! Halo jaki chłopak? Pradziadek-chłopak?
Kiedy chodziłam do liceum, w maturalnej klasie, nasza koleżanka zaczęła spotykać się z uczącym nas matematykiem, człowiekiem świeżo po studiach. To czas był taki, że niewiele nas mogło zaskoczyć, a już absolutnie nie to, że ktoś z ledwo dostatecznej uczennicy, przeistacza się przed maturą w matematycznego orła. Ale żeby spotykać się z takim dziadkiem…
Dziadek, pradziadek, ciocia, stryj - w strumieniu przemijania.
Wiersz Urszuli Rędziniak z tomiku „Nim zabierze nas wiatr”. Ula jest strażakiem, prawniczką, mamą i poetką, co nie pisze do szuflady.
widzę że jesteś głodna
chłodu północy pełnej ziaren
słońce obudziło pragnienie
gdy noc kochanków zgasła
przed świtem nim jedna z gwiazd
spadła lotem błyskawicy
prawdopodobieństwo zamarło
w bezruchu i tylko nagi księżyc
zerknął nieśmiało do ogrodu duszy
w poszukiwaniu ambrozji
nie ma żaru świetlików
ani muzyki świerszczy
jedynie ten zapach
niesiony przez wiatr
i tylko kłosy złotowłose
zerżnięte stoją dumnie
czekając na znak spełnienia
w pełni świadome swej wartości
a bochen chleba
pachnie dostojnie
wzbudzając apetyt na życie
Można satysfakcji zaznać,
gdy nie wyszło się na błazna.