Postawić mu wódkę
i zamknąć mu ryja na kłódkę.
O wyrazach przestarzałych, choć nie staroświeckich ani archaicznych, raz jeszcze.
Ja dziś w temacie dobrym na jesień chciałabym z Tobą pogadać. O odchodzeniu będzie. Odchodzenie ludzi musimy brać pod uwagę. Skoro jest rozwijanie, to musi też nastąpić zwijanie interesu zwanego życiem. I dotyczy to, tak ludzi, zwierząt, roślin, jak słów, zawodów czy obyczajów albo zachowań. Kiedyś córka moja oglądała stary film kryminalny, w którym główny bohater dostał telegram. Próbowała to odnieść do teraźniejszości (list, kartka, pismo?), ale bez mojej pomocy zupełnie nie wiedziała jak się z tym uporać. Najbliższy jest sms - podpowiadałam. Ale co ma z tym wspólnego poczta? – nie mogło się nadziwić moje dziecko.
Ostatnio w trakcie prowadzonej przeze mnie terapii logopedycznej, 5-letni chłopczyk nie wiedział kto to jest krawiec i mówił, że to osoba która np. kroi w sklepie wędlinę. Nie byłam już taka złośliwa, żeby ćwicząc z tym dzieckiem „r” w grupach spółgłoskowych, zaproponować wyraz „introligator”, bo to ani do powtórzenia się nie nadaje, ani co oznacza, większość dzieci (i dorosłych też sporo), nie wie. Złośliwie powiem, że jak tak dalej pójdzie, wkrótce zginie słowo książka czy gazeta. A’propos gazety – kiedyś się mówiło: gazeta ci wystaje lub wyłazi. Ciekawe, czy spośród Czytelników Loquerisa ktoś wie, co ten zwrot oznaczał? Mówiło się kiedyś spotkamy się, porozmawiamy, omówimy to „na kościelnej drodze”. Ale co to może obecnie znaczyć, skoro ludzie, jeśli do kościoła idą, to częściej jadą i wychodzą z kościoła wprost na parking i hop do samochodu. Nie ma tej drogi, nie ma wspólnego pogadania i wymienienia się opiniami.
Były kiedyś takie słowa jak: fajowsko, w dechę, klawo, morowo czy odlotowo. Już się ich prawie nie używa. Zastąpiło je jedno słowo: zajebiście. I wiesz co? Nie wiem czy mnie to zachwyca. Oczywiście zdarza mi się kląć, nie w pracy, ale w domu i owszem. Zwłaszcza jak coś gdzieś wtrynię - okulary, klucze, dokumenty, to raczej bez wspomnienia pani lekkich obyczajów, pewno się nie obejdzie.
Po polsku kiedyś na drobne kradzieże mówiło się, że ktoś coś komuś buchął, gwizdnął, zwędził, skubnął. A teraz? Wystarczy jedno słowo: zapierdolił. Kiedyś na osobę pracującą z dużą niechęcią mówiło się, że się w pracy obcyndala, że wałkoń, że obibok a teraz, że tenże człowiek to opierdalacz. Kiedyś, ktoś kogoś olewał, nie był zainteresowany, ignorował czy bagatelizował. Teraz to krótkie: ma wyjebane. Kiedyś w pokoju czy w domu były rozłożone klamoty, był bałagan, nieporządek, majdan, bambetle, a teraz to wszystko załatwie jedno słowo: rozpierdol albo syf. Nie ma już odpowiedzi typu: zgadzam się, naturalnie, oczywiście czy zrozumiałam. Jest OK. Albo: dokładnie. Rozumiem, że jest to pokłosie nauki języka angielskiego „od poczęcia” – exactly. Ale czemu służyć ma nachalne: tak, używane zamiast. Właśnie, zamiast czego?
Życie przyśpiesza i skracają się dystanse. Nie ma czasu na jakieś dłuższe wypowiedzi, niewielu lubi słuchać. Nie namawiam do powrotu do opisów w stylu Elizy Orzeszkowej. Do mówienia, wypowiadania się, do rozmowy, do bronienia swojej racji lub swego stanowiska, do argumentowania, do dysput i stawiania tez namawiam, nawet do pytlowania czy ględzenia namawiam. Ale językiem niekoniecznie sprowadzającym się do zwrotów wulgarnych i prostackich. Czytając w internecie komentarze hejtujące inne stanowisko, obmowy czy wszelkie przejawy mowy nienawiści, zastanawiam się skąd to się bierze. Z bezkarności, z zawiści, z bezsilności?
Niedawno gdzieś przeczytałam, że w kraju, w którym masowo rezygnuje się z pisania odręcznego, pewien dorosły człowiek głośno powiedział, że nie potrafi odczytać listu czy notatki sporządzonej ręcznie. Jak ten rozwój techniki i używania skrótów pójdzie w tym kierunku, to powstanie być może taka filologia: „język literacki mówiony i zapisywany odręcznie”. To oczywiście żart. Chociaż?...
Najlepsza fantazja Lema:
położyć się z jedną,
a obudzić się z dwiema.
Najlepiej wychodzą sondaże,
kiedy się okaże.
Spędzałam kiedyś urlop w okolicach Batumi. Ponieważ mój organizm nie mógł się pozbierać po radykalnej zmianie pogody, kolejnego dnia po przylocie, udałam się do hotelowego врачa po poradę. Akurat nie było go w pracy. Była przemiła медсестра, z którą natychmiast się dogadałam korzystając z ciągle dobrej i komunikatywnej znajomości rosyjskiego. Dziewczyna ta bez zbędnej zwłoki zaproponowała mi jakąś tabletkę do ssania. Siedziałyśmy czekając na polepszenie mojego samopoczucia i powrót ciśnienia do miejsca, w którym jest u ludzi żywych, gadając jednocześnie o wszystkim, o czym potrafiłam powiedzieć. W trakcie tej rozmowy słowa i zwroty wyskakiwały z moich pudełek pamięci jak z procy. Kiedy moje samopoczucie wróciło do normy, nowa koleżanka zaproponowała mi popołudniowy spacer po miasteczku. Oczywiście, natychmiast się zgodziłam. W końcu kołysanki śpiewane przez moich rodziców, a wśród nich ”Herbaciane pola Batumi”, do czegoś zobowiązują. Ponieważ nie było do zwiedzania za wiele, a i herbaciane pola były tylko romantyczną imaginacją, Nino Kachidze zaprosiła mnie do siebie do domu. Poznałam jej rodzinę i… otrzymałam zaproszenie na sobotnie wesele brata Nino, Timura. Byłam ogromnie zaskoczona, był czwartek, nie znałam w Gruzji nikogo i wszystkiego mogłabym się spodziewać, ale nie tego, że będę na adżarskim weselu. Ale nie byłabym sobą, gdyby babska ciekawość nie zwyciężyła.
W sobotę zapakowałam w kopertę jakiś finansowy bilet wstępu, przyodziałam się właściwie i poszłam na to gruzińskie wesele. W domu weselnym gości było już… kilkuset, państwa młodych za to wcale. Nino przedstawiała mnie wszystkim, kogo znała, bo byłam tam za atrakcję.Zupełnie tego nie rozumiałam. Timur i Ketino czyli państwo młodzi, poszli wziąć ślub ze świadkami, natomiast goście zupełnie się do pałacu ślubów czy cerkwi, nie wybierali. W końcu przyszli na wesele, a nie na ślub. Nawet rodzice zostali w domu. Ponieważ był to lipiec, za salę weselną służył ogród rodziców Timura, zastawiony na całej płaszczyźnie stołami. Na stołach mnóstwo wszystkiego, pamiętałam pyszne owoce, które tam nazywano churmą, u nas znane są jako kaki, choć smak naszych jest ,do tamtego „nieba w gębie”, nieporównywalny. Było gorąco, wszystkie Gruzinki miały wachlarze, mnie też jakiś zorganizowano. Jako takiemu ważnemu gościowi podano mi spory róg napełniony winem i poproszono o toast. Coś wydukałam – o wstydzie – zupełnie nie wiedząc, że toast mówi się długo i wzniośle i że to prawdziwy zaszczyt być do tego poproszoną. Zupełnie inaczej niż u nas. Po powrocie do Polski poczytałam o gruzińskich w tej materii obyczajach i… ucieszyłam się, że pewno się nigdy z tymi weselnymi gośćmi nie spotkam, bo to porażka tak się nieobyczajnie zachować. Jako, że Ketino i Timur tańczyli w gruzińskim zespole tanecznym, miałam okazję zobaczyć ich przepiękne tańce. Większość gości mówiła naturalnie po gruzińsku, z czego jak się można domyślać, niczego nie rozumiałam.Ale gdy tylko zwróciłam na kogoś spojrzenie, natychmiast ta osoba podejmowała rozmowę po rosyjsku, nie tylko ze mną, ale właśnie po to, abym ja rozumiała. Zupełnie nie wiedziałam jak się w tej sytuacji honorowego gościa zachować. Toasty, których wysłuchałam były np. za Mateczkę Gruzję, za królową Tamar, za legendarne bogactwa Kolchidy... No zdarzyło mi się uczestniczyć w niejednej imprezie i w różnych miejscach, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wznosił toast za np. królową Jadwigę czy władców Cesarstwa Rzymskiego. Nie będę odkrywcza mówiąc, że ludzie południa mają słońce w uśmiechu i duszy, co widać, a ja miałam okazję odczuć. Ktoś może powiedzieć – zaraz, a Iossif Wissarionowicz Dżugaszwili też? Myślę nad tym. I jak zawsze mam jedną konkluzję - dobrze, że póki co żyję w czasach spokojnych i takichże miejscach. I mogę poprzestawać na małych wyborach, niekrzywdzących decyzjach i zwyczajnym życiu.
Nie mów komuś,
że jest burak.
Pomyśl, przełknij ślinę.
Burak na to nie zasłużył,
obrażasz roślinę.
Zdobył tytuł magistra,
na takich kierunkach,
że dzisiaj jest wykładowcą.
Towaru na półkach.
Nie ma chyba w tym roku osoby, która nie natknęłaby się na temat zbierania grzybów. Nawet, znany z żartu, hymn grzybiarzy : „Kiedyś cię znajdę” całkowicie stracił na aktualności. Wszelkich grzybów jest tak wyjątkowo dużo, że mam wrażenie, że nawet ja – totalne beztalencie w zakresie grzybozbierania, gdybym w tym celu poszła do lasu, miałabym szanse uzbierać coś innego niż muchomora czy hubę.
Mąż mój Andrzej, długo był na urok tegoż zajęcia odporny. Ale jak zapłonął miłością wielką i wielce odwzajemnianą jakieś cztery lata temu, tak nie ma takiej pogody czy okoliczności, która powstrzymałaby go od pójścia świtkiem bladym do lasu. Oczywiście kiedy grzyby są. Bo takim zadeklarowanym leśnym spacerowiczem bez celu( czytaj bez grzybów), to małżonek mój nie jest. Grzybiarze porzucają wszelki rozsądek – czy deszcz czy mgła, jeśli tylko jest odpowiedni księżyc (???) idą w las, jak te przysłowiowe ogary. Nie są ważne zdroworozsądkowe stwierdzenia innych domowników typu: nie ma już miejsca w lodówce na zamrożenie kolejnych prawdziwków czy : mamy już dwadzieścia sznurów borowików suszonych. Jak grochem o ścianę.
Współczesni grzybiarze dokumentują swoje zbiory, robiąc sobie słitfocie i wrzucając je – jak to w Trójce mówią – na twarzaka. Oczywiście, aby mieć „fejma” wśród znajomych jako grzybiarz kategorii premium. Niektórzy znajomi z facebooka reagują na te galerie grzybiane wzruszeniem ramion, inni skrywaną zazdrością, kolejnych to nie wzrusza. Ja z pewnością należę do tych ostatnich. Bo gdy widzę, że ktoś z kolejnego wyjścia do lasu, oprócz grzybów, przyniósł mnóstwo zdjęć, z których wybrał kilkanaście, by je wszystkie, zaraz po powrocie do domu, umieścić na facebooku, to się nieco dziwię. Czyżby ten superzdrowy nałóg wymuszał dokumentowanie każdego okazu ? Ale ja nie mogę się tu za głośno wypowiadać – jak powiedziałam zbieranie grzybów to nie moja dyscyplina.
Nie mniej, stwierdziwszy, że zbieranie grzybów może takie masy Polaków wyrzucić z domów do lasu, to wrzucam na luz także w kwestii tych zdjęć. Ważne, że w czasach życia w pozycji siedzącej, ta pasja sprawia, że ludzie chodzą, patrzą w ściółkę, a nie w smartfona, oddychają świeżym powietrzem, dogłębnie wentylując płuca, ćwiczą mięśnie i stawy wykonując setki skłonów czy przysiadów, do czego szalenie trudno się zmusić tak bez większego powodu.Bo przecież dbanie o zdrowie, gdy się jest zdrowym, nie jest zajęciem powszechnym.
Pamiętacie grzybobranie z Pana Tadeusza? Gdyby nie było to zajęcie od wiek wieków praktykowane, istotne, magiczne,typowo polskie, czy znalazłoby miejsce w naszej narodowej epopei?
I tak, bez znaczenia czy to wierszem czy to prozą, ze zdjęciem czy bez, każdy może swojemu zdrowiu zrobić dobrze. Do zrobienia sobie dobrze wystarczy las, koszyk wilkinowy i ostry nożyk.
Żeby informacja lepiej się sprzedała,
ona nie ukradła, ona zajebała.