Czym ona jest ta wolność, oprócz tego, że dla każdego czymś innym. Może wolność to swoboda robienia tego, na co mamy ochotę? E, nie, to pewno raczej nazwiemy swawolą, a od niej krok do wszelakich występków. To może wolność, jest życiem bez różnych przymusów? Też nie, bo przecież przymus, to rodzaj poczucia obowiązku, a to stan znany większości ludzi wolnych.
L. Kruczkowski definiuje ją tak: wolność to zrozumienie konieczności. Zasmuca mnie to. Zatem być może wolność jest brakiem konieczności liczenia się z opinią drugiego człowieka? Nie, z pewnością nie, bo to już blisko do lekceważenia czy wywyższania się nad innych. Wiem - wolność to życie, w którym mogę wyrażać swoje myśli bez obaw. Hm, akurat. Wejdź na jakieś forum w internecie i sprawdź czy ktoś tam swoje myśli wyraża bez obaw - większość opinii podpisane nickiem. Hejt, jak plotka i dwuznaczności lubią anonimowość, bo już jak trzeba byłoby powiedzieć w twarz, to kto wie czy odwagi starczyłoby na obronę swojego zdania. Czyli to, że wiem, że mi wolno, nie znaczy, że mogę. To jest: WIEM, że nie zawsze mogę. Lubię słowa autora arcydzieł literatury rosyjskiej, hrabiego Lwa Tołstoja „Wiedza daje pokorę wielkiemu, dziwi przeciętnego, nadyma małego…” Nie dalej jak wczoraj Andrzej Dec przypomniał mi postać angielskiego myśliciela lorda Johna Actona, żyjącego wprawdzie w XIX wieku, którego przemyślenia nic nie straciły na aktualności. W kwestii wolności lord Acton uważał, że „Wolność składa się z dystrybucji władzy, a despotyzm z jej koncentracji”. Wymowne. Szczególnie obecnie.
Na wolność czekało kilka pokoleń Polaków. I pewno nie jeden z walczących o nią miał dylematy - po co się narażać? Dla kogo? Czy ma to sens, przecież żyje się raz… A jednak zrobili to, wywalczyli czy wyszarpali zaborcom i mocarstwom własne państwo.
Moje pokolenie, o młodszych nie mówiąc, często niepodległość traktuje jako jakiś frazes, przymusowe, urzędowe święto, listopadowe pochody dla złożenia kwiatów pod pomnikami mającymi słowo „niepodległość” na tablicach. A jest ona przecież wynikiem wolności człowieka, a więc wartości, której odebrać sobie nie damy, bo nie wyobrażamy bez niej życia. Wolność moja graniczy z wolnością drugiego człowieka. Czy jeśli depczę czyjąś wolność - to czy o taką wolność od… i niepodległość w… walczyli ci, którzy się jesienią 1918 roku tak szaleńczo z jej odzyskania cieszyli?!
Chodzę pod pomniki i tablice, bo to rodzaje grobów, a do nich mam z domu wyniesiony szacunek. Mówi się: póki ktoś o zmarłym pamięta, póty nie całkiem umarł. Dobrze, że Dzień Niepodległości obchodzimy w listopadzie. Nie koliduje z pięknem przyrody, które mogłaby nasze myśli kierować na jej urodę. Możemy, oderwawszy się od nachalnego dydaktyzmu, serwowanego przez media, pomyśleć ilu tych „Jasieńków co w polu padli” padło, bo wolność czy ojczyzna albo wręcz honor, to były słowa święte. Że banalnie zabrzmiało, tak bogoojczyźnianie? Cóż patriotyzm miewa takie barwy właśnie. Cieszę się, że czas, w którym trwa moje życie nie wymaga ode mnie żadnego takiego patriotyzmu, waleczności czy wręcz bohaterskich zachowań. Bo się znam i raczej nie jestem do nich zdolna i niech Bóg broni bym miała się w tych sytuacjach sprawdzić. Dlatego chylę czoła przed wszystkimi, których waleczne życie sprawiło, że wciąż mogę po polsku, pod swoim nazwiskiem i z twarzą bez maski pisać o tym jakiego jestem zdania. I boję się myśleć, że strata tej wolności jest przecież możliwa.
Zamiast budzić mnie podnietą,
to ty budzisz mnie roletą.
Nie było takiego powodu,
żeby miał nastąpić efekt wzwodu.
Rozmyślałam o mojej pracy. I taka nasunęła mi się konkluzja, że przecież nie wszystko, nie z każdym i nie zawsze mi się udało. I o tym chciałam dziś te kilkanaście zdań napisać. Truizmem jest stwierdzenie, że „ do tanga trzeba dwojga”, ale w przypadku postępowań terapeutycznych, szczególnie trzeba. Nie ma większych szans powodzenia, gdy oprócz posiadania gruntownej wiedzy w temacie, ludzie mający współpracować się nie lubią, czy nie akceptują dróg i metod postępowania. A wiadomo, nie każdego da się lubić i nie każdy musi polubić na przykład mnie.
Miałam okazję przez chwilę popróbować pracy z dzieckiem, które było przyzwyczajone robić to, na co miało ochotę, (z pełną aprobatą mamy i całej rodziny zresztą też). Bo jak nie, to zaczynało wycie godne wygłodniałego wilka albo rzucało się z pięściami i kopniakami. Czterolatek. Próbowałam po dobroci. Próbowałam stanowczo. Próbowałam głośniej. Żadnych skutków. Najmniejszych zmian na lepsze. Odpuściłam, błogosławiąc, że mogę sobie na to pozwolić.
Zdarzyło mi się dziecko 8 letnie, które na dzień dobry zadeklarowało, że ćwiczyć nie będzie, bo nie widzi na biurku komputera, to i gier na komputer też pewno nie posiadam. A ono ostatnie 4 lata chodziło do logopedy i grało sobie w gry logopedyczne. A jak tak jest, jak widzi, to nie jest zainteresowane przychodzeniem, ani udziałem w zajęciach. Faktycznie współpraca się zakończyła po paru tygodniach. Zrezygnowano z moich usług.
Zdarzył mi się pacjent mocno dorosły, laryngektomowany, który odmówił nauki ruktusu (bekanie albo dźwięczne odbicie, jak chcesz nazwij, bo znaczy to samo). Uważał, że to zachowanie niekulturalne. I on tak nie będzie ćwiczył. A ja innej metody na nauczenie mowy przełykowej nie znam. Więc pat.
Trafił do mnie kiedyś dorosły, jąkający się mężczyzna, który chciał u mnie zostawić swój problem niepłynności, jak bagaż. A zapowiedział z góry, że o żadnych technikach pamiętać nie chce, bo to za dużo korowodu. A że płaci, to i wymaga. I właśnie tak wymaga, żeby było bez pamiętania o czymś, a zwłaszcza o jakichś metodach czy sposobach. Niestety, nie posiadając umiejętności czarowania, ani minimalnych umiejętności hipnotyzowania, nie byłam w stanie sprostać oczekiwaniom.
Miałam pana, dyzartryka, którego wysoki poziom uszkodzenia mięśni aparatu mowy mnie przerósł i nie dałam sobie z nim rady. Nie mówiąc o pacjencie, który także bezradny był w swej nowej sytuacji. I tak oboje polegliśmy w walce z ograniczeniami natury psycho – somatycznej.
Trafił do mnie 9 letni chłopiec z tzw. mogirotacyzmem czyli pomijaniem głoski r. Miał na imię Patryk. W związku z jego wadą w klasie mówiono o nim Patyk, co było dla chłopca przykre, bo był dość korpulentny. Ćwiczyliśmy na wszelkie sposoby, a po około roku ćwiczeń... postępów jak nie było tak nie było. Oburzona mama wpadła do mojego gabinetu i naurągała mi, że ona sobie poszuka takiego logopedy, który ma jakieś umiejętności zawodowe. Trzasnęła drzwiami i tyle ją widziałam. Nie, nie tak. Spotkałam ją jeszcze raz jak odkuwałam lód przed domem moich rodziców. Pani z radością odezwała się do mnie: O, zmieniła pani pracę! Minęło jakieś pół roku może trochę dłużej. Była niedziela. Poszłam do kościoła na mszę dla dzieci. Ksiądz zadawał jakieś pytania, dzieci zgłaszały się do odpowiedzi i nagle słyszę głos tegoż Patryka, który sensownie odpowiada. Ksiądz pyta : jak masz na imię? Patyk – słyszę. Ulżyło mi, powiem szczerze.
Mam świadomość, że może być różnie. Czasem są natychmiastowe efekty. Bywa, że odroczone w czasie. Bywa, że zupełnie ich nie ma. Bo i cóż z tego, że miewałam w pracy niepowodzenia?
Sądzę, że niekiedy istotniejsza jest droga niż jej cel.
Już listopad,
już liść opadł,
człek posiwiał już i charczy,
już go dopadł uwiąd starczy.
To jest prawda, to nie hece.
Stoją, to już tylko świece.
Przedstawiam jasno sprawę,
nie każdy czynny wulkan,
musi wylewać lawę.
Znów wielkimi krokami zbliża się ta jesień, na którą nie czekamy. Nie widzimy w listopadzie dni, których lwią część możemy przeznaczyć na odpoczynek po pracowitej wiośnie i intensywnym lecie. Nie kojarzy się ten czas z większą chęcią posiedzenia w domu z herbatką malinową w ręku. Ani z ciepełkiem całkiem innym, niż to upalne. Widzimy za to rachunki za ogrzewanie, ponosimy koszty leków, widzimy stosy chusteczek wspierających nas w walce z katarem, bure niebo, po którym wietrzysko rozmiata we wszystkie strony siekący deszcz… I tylko pocieszające jest, że nadchodzi Wszystkich Świętych. W tym roku, wyjątkowo niefortunnie, bo w środę i żadnego weekendu, nawet najkrótszego, w takim przypadku zrobić się nie da.
Nie znam osoby, na której nie robi wrażenia dzień, w którym wszyscy święci balują w niebie. Łuny nad cmentarzami robią wrażenie nie tylko na tych, którzy wierzą w życie po życiu. Naturalnie, ci co nadal są na Ziemi, gorączkowo porządkują doczesne miejsca wiecznego spoczynku tychże „balujących”. Praca na cmentarzach wre. Część prac to czyszczenie nagrobków, czasem raz do roku, czasem częściej. Pojawiają się całkiem nowe grobowce, bywa - powstają na miejscu grobu któregoś z przodków. Czasem okazałe i zwracające przez to uwagę przechodnia, czasem dziwaczne czy obłożone mrozoodpornymi płytkami. De gustibus… Niekiedy widzę groby nie odwiedzane od lat, z zamazanymi tablicami, kruszejące, zaniedbane, popadające w niepamięć. Mam coraz więcej znajomych po drugiej stronie życia. I takie moje szczęście, że większość to osoby, co do których jestem spokojna o ich szczęśliwą wieczność. Wspominam sobie mojego dziadka Jana i jego opowiadania o sannie, drugiego dziadka – koniarza, więc temat opowiadań dokłądnie określony, choć namiętność ta na mnie nie przeszła. Myślę o prababci Marii, osobie twardej, walecznej, zasadniczej i niezwykłej. Wspominam ciocię Elę, którą jeden z restauratorów baranowskiego kościoła uwiecznił jako anioła. Myślę o Waldku, który uczył mnie grać w brydża, a ja nie okazałam się zbyt pojętną uczennicą – ot, ciut więcej jak „dziadek”. Myślę o mojej ukochanej polonistce – pani Mataszewskiej, która zorientowawszy się, że moja wiedza gramatyczna, to tylko pozłotka, przez rok udzielała mi nieodpłatnych lekcji, aż nie było dla mnie na tamtym etapie żadnych zawiłości w tej materii. O mojej rygorystce - anglistce rozmyślam, która donosiła rodzicom nie tylko jak się nie nauczyłam (jak mawiała: języka się uczy na pamięć, bo na rozum, to jak się już na pamięć umie), ale także, gdy byłam zbyt lekko ubrana. A na ostatnim zdjęciu, które mi niedługo przed swą śmiercią podarowała, napisała, że dla swojej ulubienicy i że teraz i na zawsze…Myślę o wielu osobach, którym nie zdążyłam powiedzieć niczego dobrego czy miłego. O Jadzi, o Krzyśku, o Tadziku, o Ani, o Mirku i Wiesi. Myślę o mojej przyjaciółce Marcie, z którą przegadałam po jej odejściu więcej godzin, niż zdążyłyśmy za życia. Z dumą wspominam spotkania i rozmowy z Ryszardem Kapuścińskim – ile dałabym teraz, żeby móc go znów posłuchać.
„Umarłych wieczność dotąd trwa, dokąd pamięcią im się płaci” powiedziała Wisława Szymborska. Zastanawiam się czy nie myślę o nich zbyt rzadko i tak bardziej przy znaczącej okazji. I czy kiedyś nie zostanę zapytana: miałaś czas pamiętać ich drobne potknięcia, a dobre kroki ci umknęły. Obiecuję sobie, że to zmienię. I miesiące, lata lecą w tych obiecankach. TY Też tak masz?
Takie babek dylematy:
lepszy łysy czy włochaty?
A problem tkwi w dylemacie,
czy na głowie, czy na klacie.
Postawić mu wódkę
i zamknąć mu ryja na kłódkę.