No tak, jestem uzależniona od lat. I to, że także od lat, nałogu nie praktykuję faktu nie zmienia.
W palenie wchodziłam z trudem, nie wiedziałam jak to się robi, połykałam dym, płakałam, bo gryzł mnie w oczy, ale bardzo chciałam się nauczyć palić. Uczyła mnie koleżanka, nieco ode mnie starsza, z bardzo dobrego domu. Oczywiście imponowała mi. Wreszcie z biedą nauczyłam się zaciągać. Z paleniem byłam blisko przez czas : „do po studiach”. W rok po urodzeniu się naszego syna miałam kłopoty ze zdrowiem i pierwszy raz na serio pomyślałam : kiedyś umrę. To niesamowita myśl. Do dziś pamiętam to zaskoczenie. Nie dziw się, myśl o śmierci to nie jest problem do rozważań zdrowego, młodego człowieka. I zdałam sobie sprawę, że chcę zrobić coś, co mojego życia przynajmniej nie skróci. Najłatwiej rzucić palenie. Bo przecież mogę w każdej chwili.
I okazało się, ku mojemu zaskoczeniu, że taka każda chwila w żaden sposób nie chciała nastąpić. Nie działało „od jutra”, „od poniedziałku”, „od pierwszego”, a wręcz paliłam jakby na zapas, więc zdecydowanie więcej. Wymyśliłam sobie taką „umowę” z Opatrznością : za opiekę i dobrostan mojego dziecka, w każdym roku nie będę palić przynajmniej miesiąc. Bo jak nie, to… I słuchaj – zadziałało. Kilkanaście lat palenie moje przebiegało tak, że robiłam przerwy czasem miesiąc, czasem 3 miesiące, raz nie paliłam półtora roku. Ale to nie było rzucenie palenia, to była przerwa w nim. Zaplanowana na przerwę o nieokreślonym czasie trwania.
Nie identyfikowałam się z palącymi, nie paliłam w pracy, jeśli jechałam pociągiem, nie wybierałam wagonów dla palących (kiedyś takie w pociągach były, serio), obrzydzał i dławił mnie zapach papierosów we włosach, ubraniu czy firankach. Ale to wciąż było za mało, żeby powiedzieć sobie: już nigdy nie zapalę papierosa.
W 2000 roku poznaliśmy Anię, naszą córkę, która w kategorii mieszkańców domów dziecka była zupełną rzadkością. Mianowicie, zastała pozostawiona w szpitalu po urodzeniu i nigdy, nawet sekundy, nie spędziła w domu swoich rodziców. Chcieliśmy, żeby została naszym dzieckiem. Wydawało się, że na poziomie sądu będzie bez problemu. Błąd. Rodzice biologiczni, którzy przez 3 lata i 10 miesięcy jej życia mieli z nią udokumentowany kontakt 7 razy (w to wlicza się także telefon do placówki!!!), zapałali nagłą miłością i… pierwszą sprawę przegraliśmy. Wtedy zrobiłam takie przyrzeczenie: Boże, jeśli wygramy na drugiej rozprawie, to już nigdy nie zapalę papierosa.
Ania jest naszą córką od 17 lat. Nie palę lat tyleż samo. Ale nałóg we mnie jest, wiem to. Kiedyś byłam na wycieczce w Izraelu. Na jakiejś kolacji zapaliłam, wraz z wszystkimi, sziszę, jakieś jabłkowo - różane aromaty. Efekt : przez pół roku z tyłu głowy miałam myśl o zapaleniu papierosa.
Możesz nie akceptować metod moich walk z nałogiem. Wolno Ci. Ale myślę sobie, że nie udałoby mi się, gdybym nie miała dla kogo. W moim życiu to ważne słowa. Mieć dla kogo.
Niejeden biznesmen splajtował,
bo tylko wkładał, nie inwestował.
Najpierw zażył Marychę...
potem Krychę, Zdzichę...
Niech ci nigdy nic nie zwisa,
niech ci każdy daje kisa,
pocałunek wrogi, bratni,
ważne by nie był ostatni.
Jeździsz pan po pijaku!
Odpowiedź ma taka:
do dziś nie przejechałem,
żadnego pijaka.
Straszne uczucie. Niszczące zawistnika i obiekt zawiści czasem także. I młodsze rodzeństwo zawiści – zazdrość. Naturalnie, niestety, wszechobecna. O ile zazdrość może wynikać z poczucia niższej wartości, to ciekawe z czego zawiść wynika? Jakieś przykłady? A proszę bardzo.
Mamy basen koło domu, zwykły, przedtem był rozporowy, teraz od 2 lat jest na stelażu. Taki basen każdy posiadacz kawałka ogródka może sobie kupić w Obi czy w innym Praktikerze. Na sezon rozkładamy go i pluszczemy się w nim czy też opalamy na dmuchanych fotelach. Pewnej letniej nocy ktoś wszedł do naszego ogrodu i basen nam przedziurawił. Taki „życzliwy” psikus nam zrobił. Nie będziemy się tu puszyć i amerykańskie mody na Polskę B sprowadzać.
Albo taka sytuacja: poproszono mnie parokrotnie żebym coś przeczytała publicznie. Raz były to wiersze, innym razem „Pieśń nad pieśniami”. Między nami mówiąc, zdarzyło mi się w słusznie minionych czasach PRL-u brać udział we wszelakich konkursach recytatorskich, zajmując najczęściej liczące się miejsca. Dlatego mam świadomość, że interpretować tekst potrafię dobrze. No to potem dowiedziałam się, że kreuję się na lokalną celebrytkę. Mnie się wydawało, że ja coś robię i z tych moich działań jestem znana. A okazuje się że to działania na pozór, żeby się pokazać i.... wykreować.
Byłam kiedyś w gronie osób, wydawało mi się, mi życzliwych. Nastawienie miałam bardzo promienne. Był to jeden z dwóch szczęśliwych momentów z życia kierowcy, mianowicie kupiłam, a dokładnie wzięłam w leasing nowe auto. Nie, nie przechwalałam się tym, zupełnie nawet nie wspominałam, że tak zrobiłam. I tak jakoś przy okazji tematów motoryzacyjnych usłyszałam, że uczciwy człowiek to kupuje używane auto, bo go na więcej stać nie będzie w tym kraju. A nowe to kupują przekręciarze czy inne nieuczciwe typy. A leasing to furtka dla tych co oszukują na podatkach i tychże skarbówka powinna gonić jak psy! (Czemu psy?)
Zastanawiam się czemu czyjś sukces, sukcesik, sukcesiątko, tak ciężko wielu ludziom znieść, choć często ich usta pełne są wyrazów szacunku i oficjalnej sympatii.
Nie widać drogi dojścia do efektu. Widać efekt. I tak jest łatwiej, bo nie trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie czemu ja mam jak mam?
Nigdy mi nie stanie
jak masz tyle w stanie.
Ciężko współżyć z człowiekiem,
który ma pusto pod wiekiem.
Zawodowo bywa z górki,ale częściej nie koniecznie. Bywa też tak, że nie bardzo wie się od czego zacząć i do czego zmierzać. To znaczy wie się w zarysie. Tylko jak to się ma do praktyki ? Miałam kiedyś okazję prowadzić terapię osoby chorującej na stwardnienie zanikowe boczne. Stan był zaawansowany, postępy choroby szybkie, osoba na dobrym poziomie intelektualnym, doskonale zdająca sobie sprawę ze swojego stanu. Pan był już leżący, z zaburzeniami połykania i artykulacją zamazaną. Nie spodziewał się, że moja terapia radykalnie poprawi jego samopoczucie. Niemniej, myśląc o tych zajęciach i naszych spotkaniach, nie mam poczucia niepowodzenia. Ale po kolei.
Będąc z kimś w długotrwałym związku, zupełnie nie trzeba słów żeby się zrozumieć w pełni. Czasem wystarczy kaszlnięcie czy chrząknięcie, czasem jakiś gest i już doskonale wiadomo co chciało się powiedzieć. Tak jest w relacjach z żoną czy rodziną, ale ja byłam dla XY obca. Podczas naszych sesji terapeutycznych obie strony musiały się bardzo postarać, żeby się porozumieć. Pan, żeby dokładnie wymówić, a ja żeby zrozumieć co powiedział. Docierałam do niego poprzez przygotowanie tematyki terapii wynikającej z jego zamiłowań, co było związane z wykonywanym zawodem. Podczas jednego z takich zajęć zapytałam czy ktoś z pracy go odwiedza. Pokręcił głową ze smutkiem. O nie!! Wkurzyłam się. Kiedy był zdrowy, wciąż do czegoś był angażowany i dla wielu niezbędny. Gdy się rozchorował, nagle wszyscy nie mieli czasu by go wesprzeć. Pojechałam do jego firmy. Naburmuszona sekretarka powiedziała, że dyrektor jest bardzo zajęty i nie przyjmie nieumówionych petentów. A ja na to, że nie przyszłam tu na pogaduszki, niczego od nich nie potrzebuję, a moja rozmowa potrwa 3 minuty, chyba, że dyrektor mnie poprosi by trwała dłużej, to być może potrwa 5 minut, bo ja więcej czasu nie mam. Poszła z tymi, niezbyt, przyznaję, grzecznymi słowami do dyrektora.
Po jakiejś chwili pojawił się i szef, naburmuszony niczym jego sekretarka. Byłam wkurzona. Bez uśmiechu (kto mnie zna, wie, że to u mnie rzadkość) mówię,że jestem neurologopedą pracującą z pacjentem XY. Od kiedy ten człowiek zachorował, nikt z współpracowników go nie odwiedza i jego losem się nie interesuje. Człowiek jest chory terminalnie i wkrótce odejdzie. I wtedy wszyscy na jego pogrzebie będziecie pocieszać żonę mówiąc jaki to był wspaniały gość i będziecie ją ściskać współczuwać w słowach. A póki żyje, nikt nawet swojego cienia w jego domu nie pokaże, bo boi się stawić czoła umierającemu człowiekowi.
Dyrektor zamarł. Nie wiemy o czym możemy z nim rozmawiać, powiedział cicho i zupełnie bezradnie. O pracy, bo o niej i jej problemach wciąż myśli – prawie huknęłam. On jeszcze żyje, ta praca to jego wielka miłość. I jeszcze jedno panu powiem, jak się pan odważy powiedzieć panu XY, że tu byłam i do odwiedzania go nakłaniałam, to ja pomyślę sobie o panu bardzo źle. A jak ja o kimś tak serdeczne źle pomyślę, to on naprawdę ma kłopoty.
Pan XY zmarł 6 miesięcy później. W międzyczasie jego koledzy i koleżanki odwiedzili go wielokrotnie, ufundowali mu specjalny grawer, pytali go o zdanie i jego odpowiedzi były dla nich istotne. Przynajmniej pan XY tak uważał. A ja uważam, że było to jedno z bardziej ważnych doświadczeń tak zawodowych jak „ z życia wziętych” w moim „logopedzeniu”.
Dzisiaj z taką myślą
budzę się nad ranem,
nie chcę być baronem,
wolę być baranem.