Człowieka od zwierzęcia różni możliwość wypowiadania słów, zatem kreowania przez nie rzeczywistości i udział w teatrze życia. To właśnie ta umiejętność stoi u podłoża wszelkich nauk. Potęga słowa. Przez wieki towarzyszyła ludzkości. Była gwarancją- „ daję słowo”, czasem szyfrem- „… najlepsze kasztany rosną na Placu Pigalle”, dla wielu słowo kojarzy się z Pismem Świętym, bo „ Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”. Mówi się, że słowami można dotykać, nawet czulej niż dłońmi. Słowo może podnosić na duchu, pocieszać, uskrzydlać, rozśmieszać, ale też ranić, zrażać, a nawet zabijać. Słowo jest fundamentem literatury, a wreszcie sztuki- teatru. Wszyscy gramy główne role we własnym teatrze życia, role drugoplanowe w teatrze życia innych, bywamy w życiu niektórych halabardnikami, statystami, cieniem.. Ale ów teatr życia jest z nami po nasz ostatni oddech.
Zawsze pasjonowały mnie decyzje ludzkie- czasem przemyślane, czasem przypadkowe. Gdy byłam nastolatką wymyśliłam sobie, że napiszę książkę. Bohaterem miała być jedna osoba, która w każdym rozdziale miała przeżywać swe życie inaczej ponieważ np. spóźniła się na pociąg, zmieniła trasę zwyczajowych spacerów, poszła do kina, chociaż jej się nie chciało, pojechała ze znajomymi w miejsce X, choć planowała wyjazd do miejsca Y, pokłóciła się z narzeczonym na tzw. amen... Te sytuacje miały zawsze skutkować jakimś życiowym efektem diametralnej zmiany. Okoliczności sprawiały, że moja wyimaginowana bohaterka wiodła, w każdej sytuacji, całkiem inne życie. W tym samym okresie wydawało mi się, że moje życie biec będzie w rytm pulsu wielkiego miasta, z neonami, pośpiechem, nieograniczonymi możliwościami do przeżywania i kreowania życia. Nawet nie mało lat mojego życia biegło w takich miejscach jak Kraków, Warszawa, Lublin czy Poznań. I te doświadczenia mnie przekonały, że nie jestem „wielkomieszczanką” i nie nadaję się do życia w dużym mieście, zresztą, krótko sprawdzałam, nie nadaję się także do mieszkania na głuchej wsi. Mnie odpowiada małe miasteczko. Ma wystarczający poziom tak anonimowości, jak rozpoznawalności. Jasne, że u nas wiele osób to wszystkowiedzący, wiedzący nawet więcej niż się wydarza, ale mnie ci ludzie nie irytują, a bardziej bawią.
Spotykam także osoby, które całe życie są „nie stąd”. Przyjechali w okolice Strzyżowa 20, 30, 40 lat temu i wciąż są z Rzeszowa, Tarnobrzega, Szczecina, Warszawy czy dowolnego innego miejsca w kraju. Nie pojmuję tej postawy. Kiedy mieszkałam w akademiku w zgrzebnych latach 80-tych ubiegłego wieku, w swoim pokoju natychmiast się mościłam, dekorowałam, meblowałam po swojemu. (O ile meblowaniem można nazwać przesuwanie metalowego łóżka w inny kąt, czy stawianiem na półce jakichś wazoników na kwiatki od ;-) licznych – jak to na etapie studenckim bywa- wielbicieli). Oswajanie mojego miejsca aktualnego życia, godzenie się z tym miejscem i zaprzyjaźnianie z nim, zawsze mi towarzyszą. Podobnie jak regularne szukanie dobrej strony sytuacji, w której się znajduję. Czasem nie jest to zbyt łatwe, bo owo stanowisko na ogół wymaga godzenia się z tym co życie niesie i na co zwykle mamy mały wpływ. Może przemożną inspiracją dla takiej postawy jest moja życiowa dewiza, zaczerpnięta z mądrości skandynawskich: „Jeśli nie idzie tak jak sobie życzysz, znaczy, że idzie tak, jak ma iść”.
Listopad, czas Wszystkich Świętych, Zaduszek, Dziadów, dla niektórych, akceptowany lub nie, Halloween, wszystkie te dni są dla mnie przesycone wspomnieniami. Zawsze dotyczą osób, z którymi, na tym najlepszym ze światów, już się nie spotkam. Widzę oczami duszy, że wędrują, bądź już są w wymiarze, w którym jest im dobrze, bezpiecznie i radośnie. Bo przecież nie wierzę, żeby Ci, którzy byli wokół mnie żyjąc, po odejściu byli gdzie indziej niż tam, gdzie całe życie szli. Wspominając ich nie patrzę chronologicznie, ni w kategoriach bliskości rodzinnej czy przyjacielskiej, ale tak w strumieniu myśli, jakby przeskakując ze wspomnienia na wspomnienie.
Pamiętam naszego dziadzia Jana, który zostając ze swoimi niesfornymi wnukami, gdy jego dzieci balowały na Sylwestrach, opowiadał zawsze o księżniczce, która uciekała saniami przed watahą wilków. Natomiast dziadziu Franciszek opowiadał w okolicznościach bez balu, ale na nasze usilne prośby o tym, jak diabeł chłopa w kukurydzy całą noc wodził. Nie pamiętam już po co, ani za czym chłop w konszachty z diabłem wszedł, ale ile razy widzę łan kukurydzy, przypomina mi się dziadziu Franciszek, a sanie na zawsze kojarzą mi się z wilkami i dziadziem Janem.
Chętnie wspominam babcię mojego męża, kobietkę o posturze japońskiej figurki, złotym sercu i rękach potrafiących wszystko. Słuchało jej wszystko i kwiaty i rzeczy i dzieci także. Albo nasz stryj, który był pierwszym mechanikiem na statkach handlowych. Gdy do nas przyjeżdżał między rejsami, zawsze miał z sobą „kino objazdowe” jak mawiał nasz tatuś. I w zgrzebnych latach 70- tych ubiegłego wieku wyświetlał nam kolorowe slajdy z całego świata, które chłonęliśmy jak gąbka. Myślę, że to zapaliło w nas rodzinną potrzebę wyjeżdżania, zwiedzania i poznawania świata, każde zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami.
Moja ukochana polonistka, pani J. Mataszewska, dała mi szanse (a wcześniej wycisk), by całkiem biegle- gdy było mi to niezbędne- władać polską gramatyką. Natomiast niezapomniana nauczycielka angielskiego, pani E. Kawowa zawsze trzymała mnie krótko, „donosząc” moim rodzicom o każdym nieprzygotowaniu czy nieodpowiednim stroju. Uwielbiam to jako wspomnienie, choć gdy się to działo, bardzo mnie ta postawa wkurzała.
Niedawno odszedł nasz kolega Andrzej, zwany wśród nas Synkiem. Na zawsze zapamiętam takie zdarzenie - lata temu, gdy wszyscy psiarze mieli psy i psiska tak na oko jak i na wagę, Synek zszokował wielu z nas przywożąc ze Stanów miniaturę yorka. I tak został w mojej pamięci z tą malotą i tym, że się do mnie zwracał, jak nikt z moich rówieśników: Urszulka. A teraz dołączył do niego mój kuzyn Bob i też przeróżne mam z nim wspomnienia i skojarzenia, ale na zawsze zapamiętałam, że gdy byliśmy z chórem i zespołem z domu kultury na koncertach we Włoszech, nosiłam ładne, choć straszliwie śliskie buty i Boguś cały pobyt służył mi ramieniem.
Albo Laura, koleżanka z doświadczeniem kierowcy dłuższym od mojego o jakieś 6-8 miesięcy, zawsze mnie przestrzegała bym nie jeździła o szarej godzinie, bo pieszych nie widać. Na wieki zapamiętam jak uruchamiała swojego czerwonego malucha szturchając stylem od zmiotki z tyłu tego samochodu. Nigdy się nie dowiedziałam, co to dawało…
Pamiętam też jak koleżanka mojej mamusi z pracy, pani Lodzia, przeżywała, że już ma 40 lat, a ja, nastolatka, pocieszałam ją tekstem gdzieś przeczytanym, że to nie 40 lat, lecz 40 karatów. I panią Barową serdecznie wspominam, gdy chodziłam do niej na nieszkodliwe karty, które dla mnie zawsze były tylko najlepsze i w co zresztą z wielką przyjemnością wierzyłam. Również na zawsze w mej pamięci jest miejsce dla pana Waldka, leśniczego, od którego zaczęłam interesować się ptakami szponiastymi.
Lubię jesień, jej nostalgię, niedopowiedzenie przez mgłę i realność przez brak zasłon z liści.
Jak śpiewała Iga Cembrzyńska:
„Jesień, zrudziałe ścierniska
Płoną łęciny, wiatr porywa dym
W sadzie jabłonie gubią jabłka
Na zgniłe liście padają pac, pac..”
I lubię jesień, bo we wspomnieniach moi „chodzący po wysokiej połoninie” są uśmiechnięci, szczęśliwi i zawsze piękni tym urokiem przeszłości. I cieszę się, że tak ze mną zostali na moją wieczność.
Niedawno wpadł mi w ręce tekst o kobietach w czasie post patriarchatu. Myślałam o tym, czy faktycznie nasze wybory i decyzje są głównie wynikiem schematów, w których funkcjonujemy? Nie jestem specjalnie przesądna (wyjątkiem jest postawienie torebki na podłodze ;-) ), ale od dzieciństwa mam wdrukowane w pamięć przeświadczenie, że w Wigilię, dla szczęścia i dobrobytu rodziny, pierwszym odwiedzającym dany dom musiał być mężczyzna. Znacznie później dowiedziałam się o takim przesądzie, że podczas ślubu należy sukienkę panny młodej położyć tak, żeby pod nią był kawałek buta pana młodego, co miało dawać gwarancję, że wybranek na pewno będzie siedział po ślubie pod pantoflem. Moja suknia była inna od innych- asymetryczna (lata 80-te ubiegłego wieku, przypomnę dla porządku), zatem, musiałabym się w kościele z niej.. rozebrać, żeby coś na tego buta Andrzejowego zarzucić. No i jeszcze taka „mądrość ludowa”, że jak kobieta w ciąży „traci” urodę, to na córkę. No bo pięknieje się wyłącznie na syna! Jak już kiedyś powiedziałam: dla kobiet przewidziana jest społecznie wieczna drugoplanowość. Tekst, o którym wspomniałam na wstępie, także kategoryzował kobiety na współczesne anielice i współczesne ladacznice. Kobieta miała być albo eterycznym bytem, zwiewnym i (zawsze) wiotkim, lub „heroską”, odważną, zdeterminowaną na przeżywanie przygód i radzącą sobie z wszelkimi problemami i przeszkodami. Wiem, że życie nie jest czarno- białe, a i dokonywane przez nas wybory nie są zero- jedynkowe. Zatem takie konstrukcje teoretyczne zupełnie do niego nie przystają. Dzisiejsze kobiety z powodzeniem radzą sobie w wielu dziedzinach, także tych kiedyś zastrzeżonych dla mężczyzn. Wręcz myślę sobie, że niektórym panom bardzo się podoba, że współczesne panie wiele robią za nich. I że już nie koniecznie muszą się sami we wszystkim wykazywać. Kiedyś mój znajomy psycholog powiedział, że obecnie faceci dużo łatwiej łapią doła, wypalają się zawodowo, są sfrustrowani pędzącą techniką, mają coraz niższe poczucie wartości, krócej żyją, czyli stają się słabszą płcią. Z tym przedostatnim nie polemizujemy, ale te wcześniejsze męskie problemy można próbować zmienić. Pewna, nieżyjąca psycholog, w rozmowie ze mną wyraziła się, że kobiety mają tendencję do „emocjonalnego kastrowania” mężczyzn, bo nie umieją cierpliwie czekać na wykonanie czegoś, tylko domagają się, żeby zrobić to już i natychmiast. A ponieważ nie ma „już i natychmiast”, to robią same. Halo, mężatki, kobiety we wszelkich związkach! Też znacie ten problem z autopsji? Okazuje się, że my, kobiety to żywy przykład na powiedzenie: chcieć to móc. Pewnie, że nie wszystkich pań to dotyczy. Ale gros moich koleżanek ma wiarę, że nie święci garnki lepią i dlatego ja też mogę z powodzeniem swój sukces i obecność w teraźniejszości ulepić. A że lata lecą, to co? W człowieku zmienia się wygląd, ale reszta tylko go bogaci- doświadczenie, wiedza, praktyka są wiele więcej warte niż opakowanie.
Zapewne nie jestem jedyną, która się dziwi. Wręcz uważam, że dziwienie się świadczy o braku obojętności dla otoczenia. Jest potrzebne dla rozwoju własnego oraz do nie nudzenia się z sobą. Jest w życiu niezbędne. Nie za bardzo wiem jak Ci, miły Czytelniku, o tym mówić, ani czy Cię to w jakimkolwiek stopniu interesuje. Od wielu lat dziwi mnie moda, a raczej chęć ubierania się jak ktoś/ coś każe lub tak, by wyglądać jak co drugi, trzeci, dziesiąty przechodzień. Nie pojmuję osób, których nie ogarnia dreszcz, nie, nie ekscytacji, ale wręcz, najlżej nazywając- niechęci do wieszaka, na którym są np. ubrania tego samego fasonu i koloru w rozmiarze od 32 do 60. Gdy słyszę słowa : „znakomicie się to sprzedaje” lub wręcz: „ sprzedałam tego wzoru mnóstwo” wiem, że to nie jest coś dla mnie. Ale pewno postawa moja wynika z faktu, że mnie kompletnie nie obchodzi, czy mój strój, bądź fryzura się komuś podoba, czy nie. Ja się mam w nim dobrze czuć i tyle w temacie. Podobnie również, nie rozumiem tendencji do zatrudniania specjalistów od ergonomii w kuchni, czy w mieszkaniu, projektantów ogrodów i wnętrz, którzy wiedzą lepiej od właściciela. Przecież to ja wiem co lubię, a z czym, w czym, się źle czuję. I ja wiem czy wolę, by lodówka była pod ręką, albo czy pod ręką chcę mieć kuchenkę. Nie mówiąc o tym, że jak patrzę np. na te (niby) indywidualnie i (zawsze) pod klienta projektowane ogrody, z tą ścieżką wijącą się przez środek jak żmija, z tymi krzewami udającymi japoński bonsai, to mam skojarzenie z identycznymi twarzami kobiet, którym chirurg- plastyk „otwarł oko” i wypchał usta na wzór glonojada. Złośliwi powiedzą- nie stać cię, to wydziwiasz. Zapewniam, że nawet jeśli mnie stać, to najważniejszy dla mnie jest własny ślad w mojej przestrzeni. Coś, co stanowi o jej wyjątkowości. Taka „mojszość”.
Dalej, zastanawia mnie też, skąd wzięła się taka moda żeby mieć psa wielkości połowy kota. Moja córka ma dwa psy, jednego wielkości kota, a drugiego pełnowymiarowego dojczlanda. Kochamy tę naszą malotę już blisko 10 lat, ale wiemy, że Zumba to królewna, którą należy obsługiwać i chronić. Natomiast Cortez to pies, który za Anię oddałby bez wahania życie. Zatem, ludzie mają te maluchy, bo się nie boją, bo potrzebują przelać swoje uczucia, ale bez zobowiązań na zawsze, bo dziecko, to już całkiem inna odpowiedzialność..? Ja tylko pytam, bo przecież nie wiem.
Zaskakują mnie też mężczyźni i to nie tylko ci wprost z fotela barbera, dodatkowo z wytatuowaną jedną ręką. Ale także, będący żywą reklamą siłowni, panowie po 50-ce, pchający dziecięcy wózek wartości używanego auta, z partnerką w wieku córki z pierwszego związku, każde uzbrojone i zapatrzone w telefon Apple, a nieobecne duchem tu i teraz. Ja to myślę, że wiek średni powinien sprzyjać odkrywaniu świata we dwoje i cieszeniu się własnym wsparciem. Nawet z facetem mającym jakiś brzuszek lub z kobietą bezskutecznie walczącą z pelikanami. Ale co ja tam wiem o prawdziwym życiu, zwykła małomiasteczkowa logopedka, bawiąca się w blogerkę.
Dziwi mnie, że ludzie pomagają obcym, często całkowicie bezinteresownie, a ręki do siostry czy brata nie wyciągną. Dziwi mnie, że często słucham zwierzeń obcych ludzi, ale oni swoim najbliższym tego pod żadnym pozorem nie powiedzą. Dziwi mnie brak potrzeby identyfikowania się z autorytetami lub w ogóle brak autorytetów, ich nieistotność. Dziwi mnie zdziwienie, że można coś robić pro bono, a do tego robić to porządnie. Dziwi mnie potrzeba wywyższania się, wyłącznie kosztem słabszego lub takiego, który na to pozwoli. Dziwi mnie praca bez pasji i to durne hasło” piątek, piątunio” , jakby życie miało polegać wyłącznie na oczekiwaniu na wolne od pracy chwile.
I wiele mam podobnych zdziwień. Lecz nieustająco się cieszę, że je dostrzegam, bo wciąż żyję życiem, a nie czekaniem na nie, niczym na Godota.
Pandemia trwa już 2 lata. Mamy mniej kontaktów, a poziom zainteresowania sprawami bliźnich wciąż ten sam. To znakomite warunki dla rozwoju plotek. Wg słownika „Plotka to, niesprawdzona lub kłamliwa pogłoska, która powoduje utratę dobrego wizerunku osoby, której dotyczy. Plotki rodzą się w sytuacjach, gdy ludzie dokładnie nie wiedzą, co tak naprawdę się dzieje i gdy ludzka „ciekawość poznawcza” czyni atrakcyjnym tematem rozmowy każdą aktualną wiadomość.”
Kolportujący takie wiadomości z reguły pozostają bezkarni, a ci, których owe pogłoski dotyczą najczęściej dowiadują się na końcu, a potem z reguły nie wiedzą jaką przyjąć wobec nich strategię. Negować? Bagatelizować? Dementować? A może samemu celowo rozdmuchiwać, żeby niczym pożar po stepie, szybko obiegła całe towarzystwo czy miasto i samoistnie wygasła.. Bo plotka niby blisko obmowy stoi, lecz obmowa zawsze rani („Tak wysoko głowę nosił, no i patrz, zbankrutowało mu się.”). A plotka może być nieszkodliwa, choć zawsze zawiera złe emocje. („Schudła faktycznie. Podobno na jakieś drogie wczasy odchudzające jeździ.”) Łatwo powiedzieć, że na plotkę człowiek przyzwoity powinien stanowczo zareagować. Nie każdy chce odcinać się od źródła takich pikantnych szczegółów. Ludzie z rzadka spoglądają na drugiego z życzliwością, a często nie znając stanu faktycznego potrafią sobie „dośpiewać” takie wersje, że rzeczywistość nie ma szans. Bo przecież lepiej się przekaże niusa: załatwił sobie swoją pozycję zawodową, niż zapracował na nią. Figurę wyrzeźbiła ćwiczeniami- aż pachnie potem. Lepiej: wywaliła kupę kasy, to jej sadło wymasowali. Kręci niezłe lody na boku, albo: chłopa ma, mówią życzliwi o kobiecie pracującej do późna… Pewne znane mi powiedzenie mówi „Słowa rozpalane nienawiścią podpalają nie gorzej niż zapałka".
Nie chcę powiedzieć, że plotka, to domena pań, bo bym panów w tej materii nie doceniła. Ostatnio byłam blisko takiej rozmowy o kobiecie, która z życzliwością zajmuje się swoją niedomagającą teściową. I konkluzja była taka: „musiała jej zapisać cały majątek, bo przecież to dla niej obcy człowiek, więc nie wierzę, żeby się tak bezinteresownie angażowała”. Kiedy wtrąciłam się mówiąc, że teściowa to nie Marsjanka, ani przywłoka, czy też ni brat, ni swat, lecz MAMA współmałżonka (najczęściej zresztą chłopaka), zwana z przekąsem: mamusią, rozmowa zakończyła się natychmiast. Z tą „mamusią” to mam zresztą taki problem, że w naszej rodzinie tak do rodziców zwracali się nasi rodzice, tak my się do nich zwracamy czy też zwracaliśmy oraz nasze dzieci także tak do nas mówią. Więc ten przekąs dla mnie brzmi obco i musiałam się go nauczyć wysłuchiwać.
Mówi się, że w każdej plotce jest ziarno prawdy, ale czasem jest tak minimalne, że całkiem niezauważalne. Najlepiej o owym ziarnie prawdy w plotce można się przekonać bawiąc się w głuchy telefon. Już czwarta osoba opowiadając krótką historyjkę opowiada inne szczegóły od tych, które były pierwowzorem.
Zapytasz mnie drogi Czytelniku, po co ja to wszystko piszę? Szczerze odpowiem, że sama nie raz byłam obiektem plotek. A to że kolorowe włosy mam, więc z pewnością jestem niepoważna. A to, że ubieram się inaczej- za krótko, za długo, za kolorowo, więc nie można wierzyć takiej szalonej osobie. Noszę sporo biżuterii, więc po pierwsze: skąd na to mam? A po drugie wyglądam jak jakaś szamanka, więc może? Mam pracę, w której „żyję z gadania”- wszyscy normalni mówić potrafią, ale jakoś mnie wyjątkowo za to płacą. Ciekawe. Musi to mieć jakieś drugie dno. W ostatnich tygodniach wyobraźnię mieszkańców naszego miasteczka rozpala poszukiwanie osoby, która wygrała te 6 milionów (czy jakąś podobną sumę). Padają konkretne nazwiska. Jestem autentycznie przerażona takim brakiem wyobraźni plotkarzy. Przecież ten nius może dotrzeć do złodziei, do rzezimieszków gotowych na wiele dla kasy, przecież może się komuś stać krzywda, której nie da się odwrócić.
Ja wiem, że mój apel z pewnością nie dotrze do twórców i łowców plotek. Oni niewiele czytają, skoro szukają tego rodzaju podniet, bądź żyć muszą życiem drugiego, bo w swoim pusto, nudno i chłodno. Ale nie mogę przejść obojętnie nad tym zjawiskiem społecznym, bo plotki wciąż są obecne i żyją tylko, gdy są kolportowane dalej. Więc może zaapeluję. Spróbuj zatrzymać jakąś docierającą do Ciebie plotkę. Nie indaguj informatora, lecz powiedz: nie wierzę, znam go, znam ją, to nieprawdopodobne, nie zajmuj się oszczerstwem, zastanów się nad konsekwencjami, zajmij się sobą.
Lepszy w garści wróbel,
niż sejmowy bubel.
Ciężka chwila uniesień,
dupy przy sedesie.
Zaciśnij zęby,
zewrzyj zad,
bo nastał polski k.... ład.
Jako miłośniczka świąt Wielkiej Nocy cieszę się, że mogę to głośno wyartykułować: Boże Narodzenie to najważniejsze PO Wielkanocy chrześcijańskie święto w roku. Źródła historyczne podają, że zostało wprowadzone w Rzymie, w IV wieku dla uczenia faktu narodzenia Jezusa. Chrześcijanie wierzą, że Jezus urodził się w żłóbku, na sianie, w stajni. Stąd symbolem tego czasu jest szopka. Sam początek tworzenia bożonarodzeniowych stajenek / szopek przypisuje się cesarzowej Helenie, prawdopodobnej fundatorce Bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem. Przez wieki upowszechnił się w katolickim świecie zwyczaj budowania stajenek dla upamiętnienia okoliczności miejsca urodzenia Jezusa. Pierwsza informacja o tym, że Boże Narodzenie obchodzono 25 grudnia pochodzi z 356 roku. Wcześniej dzień narodzin Jezusa obchodzono prawdopodobnie 6 stycznia, a 25 grudnia ustanowiono dniem świątecznym, jako przeciwwagę dla pogańskiego święta narodzin boga Słońca. Tak dokładna data, jak dokładny rok narodzin Jezusa, nie jest precyzyjnie znany, ale z największym prawdopodobieństwem wiadomo, że nie był to rok pierwszy, wymieniany jako początek naszej ery. Król Herod Wielki zmarł w 4 roku p.n.e., dlatego niektórzy historycy skłaniają się do przyjęcia tego roku, jako roku urodzenia Jezusa. Inni twierdzą, że towarzysząca temu wydarzeniu gwiazda betlejemska, była kometą Halleya, jak precyzyjnie obliczyli astronomowie, widzianą w 12 roku p.n.e. Może być także, że gwiazda betlejemska była wybuchem supernowej, co wg obliczeń badaczy, miało to miejsce w 5 roku p.n.e. Źródła chińskie donoszą o komecie z warkoczem widocznej w tych latach na niebie, lecz należy pamiętać, że w tamtych czasach kometa była zwiastunem nieszczęść, więc nie prawdopodobnym jest, by kojarzono ją z radosnym faktem narodzenia boga- człowieka. W średniowieczu okres świąt Bożego Narodzenia był obchodzony niezwykle hucznie i wesoło. Dopiero od XVII wieku zaczęła się kształtować obyczajowość, jaką znamy dziś - święta radosnego, ale w kontekście zadumy nad życiem, śmiercią i zbawieniem. W przeszłości Boże Narodzenie było nazywane w Polsce Godami lub Godnymi Świętami - od starosłowiańskiego słowa god tj. rok. Wg autorki „Świąt polskich” Barbary Ogrodowskiej, „ nazwa ta pochodzi od zaślubin (godów) starego i nowego roku oraz nocy i dnia”, gdy czas późnogrudniowy zbiegał się z zimowym przesileniem. Wybiegając nieco do przodu kalendarza, zastanawiam się, czy sama nazwa „styczeń” nie ma związku ze stykaniem się starego roku z nowym?
Dawniej w Polsce pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, po pasterce lub po porannym nabożeństwie spędzano przy suto zastawionym stole, na rozmowach, śpiewaniu kolęd, modlitwie i odpoczynku. Tego dnia powstrzymywano się od wszelkiej niekoniecznej pracy- nie wolno było sprzątać, prasować, rąbać drewna, przynosić wody ze studni, a nawet gotować. Tradycja zakazywała również czesania się, przeglądania w lustrze i spania w ciągu dnia. Z zasady nie urządzano w tym dniu wesel ani zabaw, a także nie składano i nie przyjmowano wizyt, poza spotkaniami z najbliższymi krewnymi.
Drugi dzień świąt jest dniem poświęconym męczeństwu św. Szczepana. W Małopolsce, skąd pochodzi mój mąż, obsypywano się owsem, na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. W Szczepana zamalowywano też małopolskim pannom i kawalerom okna wapnem z sadzą. Dla żartu. Hm, ten żart mało zabawny mi się wydaje, zwłaszcza w kontekście porządków przed świętami, zwyczajowo przypisanym kobietom. Obyczaj ów był praktykowany na Lubelszczyźnie w tzw. Śródpościu, ale o takich obyczajach porozmawiamy we właściwszym dla nich terminie. Na naszych terenach popularnym zwyczajem drugiego dnia świąt, związanym z zaklinaniem urodzaju, było obrzucanie się ziarnem. Podczas składania sobie życzeń sypali na siebie zbożem domownicy i sąsiedzi, a kawalerowie nie szczędzili ziarna dla obsypywania panien. Może zwyczaj, jako dobra wróżba na przyszłość, przetrwał w obsypywaniu nowożeńców ziarnami lub ryżem? Podobnie jak w pierwszy dzień świąt, nie pracowano, lecz często odwiedzano się rodzinnie i sąsiedzko. Był to też czas aktywności tzw. śmieciarzy. Obyczaj polegał na tym, że nocą na podwórkach domów, w których mieszkała panna, swawolni kawalerowie rozsypywali słomę lub sieczkę. Znany jest mi przypadek, że w jednym ze strzyżowskich bloków, tacy żartownisie rozsypali słomę na klatce schodowej, aż do drzwi mieszkania pewnej panny. A mieszkała ona na IV piętrze. U moich dziadków w Baranowie Sandomierskim był inny zwyczaj. Mianowicie, młodzi figlarze potrafili nawet na dachy wytargać sprzęty gospodarskie, a zdarzało się, że i całe wozy, a nawet bramy wejściowe, czy drabiny, co widziałam na własne oczy, więc mogę zaświadczać. Jeszcze na początku XX wieku żywa była tradycja, że drugi dzień świąt rozpoczynał dwanaście tzw. szczodrych dni, które trwały aż do 6 stycznia. Wtedy też chodzono od domu do domu, śpiewając kolędy i otrzymując tzw. szczodraki, które kiedyś były nadziewanymi bułkami. Obecnie nie ma szczodraków, są marnie przyodziani kolędnicy znający 2 linijki kolędy, a miejsce słodyczy czy pokarmów zajęły monety lub chętniej widziane przez tychże, banknoty.
Ciekawe na co zrzucimy odpowiedzialność, że się nie spotykamy, nie rozmawiamy, nie cieszymy wspólnie, nie żartujemy, nie droczymy, lecz bez złości? Na covid? Na RODO? Na XXI wiek i że teraz to już inne czasy? Albo na wygodne: brak czasu? Gdzie się te wszystkie obyczaje przeniosły? Gdzie jest teraz ich miejsce? Tylko w pamięci niektórych? W książkach nieczytanych? W skansenach i dla zwiedzających? W opracowanych do perfekcji (na użytek jurorów festiwali folklorystycznych) obrzędach zespołów ludowych? Tylko w przeszłości?