Dzień Matki - zastanawiałaś się kiedyś Czytelniczko jaką jesteś mamą? Każda z nas, mam, zapewne ma wobec siebie różne zastrzeżenia, każda jest mamą innego etapu życia swojego dziecka. Ale wszystkie przyznamy, że pojawienie się potomstwa, stawia życie nas, kobiet, na głowie. Nawet jeśli mamy oparcie w zaangażowanym ojcu naszych pociech, nawet jeśli nie mamy parcia na porównywanie się z wystylizowanymi na idealne celebrytkami- mamami. Zwykle młodzi ludzie szybko dają się wkręcić w slalom dorosłego życia, zresztą kto ich pyta o zdanie? Chcesz mieć dach nad głową? Kredyt. Chcesz mieć auto/ auta? Kredyt. Koszty życia coraz wyższe. Chcesz zapewnić dzieciom wiedzę i umiejętności (które kiedyś zapewniała szkoła np. wiedzę z matematyki, biologii, język) – korki. Wiem co mówię. Chodziłam na angielski, niemiecki do pani Kawowej, bo chciałam, a nie dlatego, że inaczej nie zdałabym tego czy owego dzięki wiedzy ze szkoły. Mój brat dostał się na medycynę w oparciu o wiedzę z liceum, bez minuty korepetycji, a konkurencja wcale nie była mniejsza niż obecnie. Ale do brzegu, miało być o mamach. Skończyły się czasy intensywnych kontaktów społecznych, teraz wertujemy media społecznościowe podglądając to, co w nich udostępniają nasi znajomi, a udostępniają coś, co da się zamknąć w pudełku z nazwą „sukces”. Jak dziecko, to bez zarzutu ubrane lub z osiągnięciem w zakresie..., jak zabawa to w najlepszym otoczeniu, jak wyjazd, to w interesujące, niebanalne miejsce. I jak tu nie dotykać problemu wypalenia siebie jako rodzic. Bo: raty trzeba płacić, mody nie dogonisz, gdyż albo figura nie taka, albo portfel nie pozwala, dziecko akurat niczego spektakularnego nie osiągnęło, czyli – jak tu taki sukces sprzedać na forum rodzicielskim?
Na nic zdają się apele o skupienie się na relacji z dzieckiem i mówię to od lat zawodowo obserwując ich uwiąd. Często jestem pierwszą osobą, która mówi do rodzica „ synkowi oczko ucieka do środka, proszę się skonsultować z okulistą”, „ córeczka ma wadę zgryzu, proszę sprawdzić czy śpi z zamkniętą buzią”. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie mamy i tatowie zaniedbują swe obowiązki rodzicielskie, ale chcę zwrócić uwagę na fakt, że nierozwiązanie problemów rośnie z czasem i podobnie jak dziecko z czasem rodzica przerasta.
Moje pokolenie jest ostatnim, które lubi rozmawiać i ma taką w tym zakresie potrzebę. Które jeszcze w swej masie, bo są niechlubne przykłady, że wcale tak nie jest, idzie na spacer nie dlatego, że aplikacja mu przypomina. Wie, że się wyspało, nie dlatego, że smartwatch mu wyliczył ile, jakiej fazy snu miał minionej nocy. Technika przenika nasze życie i mówi co dla nas dobre, nie my o tym decydujemy, ale jakaś sztuczna inteligencja. Ale ona nie zna takich głęboko ludzkich uczuć jak zachwyt, tęsknota, poczucie wspólnotowości i odpowiedzialności bezinteresownej za drugiego. Nie dajmy sobie tego zabrać tylko dlatego, że ani na tik toku, instagramie czy facebooku nie da się tych emocji prawdziwie pokazać.
Uwielbiam kolory kamieni. Zbieram je od zawsze. Gdzie nie zdarzyło mi się być, wracały ze mną okruchy ziemi z tamtego obszaru. Zwykle mówiłam sobie, że wraca ze mną dobra energia i historia miejsca, po którym dane mi było chodzić. Stale uważałam, że kamyki, kamienie to rodzaj pozdrowienia i dobrych dla mnie życzeń. Mamy w domu ich całą kolekcję, mało tego- dobrze wiem skąd są. Od lat lubię jaskinie, wąwozy, pustynie. Uwielbiam ten koloryt, tak inny od naszego, od bursztynowej ochry, przez cynamonową sjenę paloną, palisandrowe wybarwienia cienistych grot, romantyczną sepię, herbaciane i tycjanowe odcienie piasków, mahoniowe i oliwinowe pasma skał... Jak widać - mój żywioł. Marzyłam żeby pojechać na Wadi Rum. Trochę inaczej marzyłam, niż udało się zrealizować, ale jak to mówią „pierwsze śliwki, robaczywki”. Haszymidzkie Królestwo Jordanii jest kolejnym, arabskim krajem, w którym byliśmy. Nie mam zamiaru sprawozdawać naszego pobytu, bo każdy może na you tube obejrzeć mnóstwo filmów o tym kraju, poczytać przewodniki, samemu pojechać i na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Zwykle nasze wyjazdy wiążą się z objazdem, bo szkoda mi życia na sączenie drinków z palemką nad brzegiem hotelowego basenu i na opalanie się, aż do osiągnięcia kolorytu skóry starej Indianki.
Pojechaliśmy w znakomitym czasie czyli na końcówkę ramadanu i początek arabskiego świętowania po ich poście. Nadto, szczęściem byliśmy po blisko tygodniowych ulewach, więc widzieliśmy prawdziwą wiosnę, którą słońce szybko przemieniało w skwarne lato. Napiszę o zaskoczeniach, które mnie w tym kraju spotkały. Czyli przede wszystkim niezwykła serdeczność mieszkańców, bez nachalności znanej mi z Egiptu- uśmiechy, machania, pozdrowienia od dzieci, po najstarszych i tak do wszystkich, bez handlowego kontekstu. Każdy chętnie zrobi sobie z nami zdjęcie, nie bojąc się, jak Marokańczyk, że fotografia „zabierze” mu duszę. Kolejne zaskoczenie: nawet najmniejszą, kupioną rzecz otrzymujesz zapakowaną w foliówkę, nic dziwnego, że wala się ich wszędzie sporo. Dalej- w miastach wąskie ulice często kończą się schodami. Koronnym przykładem jest miasto Al-Karak, znane z ruin średniowiecznego zamku z czasów Krzyżowców. Nikogo nie interesuje dostępność komunikacyjna dla mniej sprawnych mieszkańców. Nadal sporo checkpoint'ów, chociaż nasz autokar był rzadko zatrzymywany, a jeśli już, to kierowca mówił słowo brzmiące jak: „Bolanda” i policjant uśmiechał się szeroko, machając serdecznie. Zaskoczyła mnie trochę dowolność strojów kobiet - od takich stricte europejskich, przez hidżaby w różnych kolorach, było trochę kobiet w nikabach, ale z reguły były to starsze panie i zaskakująco dużo młodych kobiet w burkach, co w kontekście 35 stopni w cieniu było dla nas trudne do zrozumienia. Kolejną osobliwością tamtego miejsca był fakt, że Jordania wymieniła się z Arabią Saudyjską ziemiami, dostając spory dostęp do wybrzeża Morza Czerwonego. Leżący po drugiej stronie zatoki izraelski Eilat lata świetności i elegancji architektonicznej ma już nieco trącące myszką. Natomiast rezydencje, mariny i hotele Aqaby są bardzo współczesne i dostatnie. Płynęliśmy na rejs po Zatoce Aqaba i mieliśmy szczęście, bo w swojej rezydencji przebywał król Abdullah II. Na jego cześć odbywały się pokazy samolotowej akrobacji zespołowej, trwające ok 1,5 godziny. Nie można było oderwać oczu od tego widoku.
Zaskoczyła nas wspaniała kuchnia, pyszna jagnięcina, doskonale przyrządzone ryby i niektóre słodycze. Choć te ostatnie mają taki poziom słodkości i „ulepkowatości”, że nawet dla mnie, która słodycze lubię, jest trudny w odbiorze. No i królowa- kawa, ale tylko ta parzona w piasku, może być z kardamonem, ale może i bez. Oczywiście bez zdumienia, ale z przyjemnością napawaliśmy się dźwiękami arabskiej ulicy nocą. Mieszkaliśmy w centrum Aqaby i z czwartego piętra hotelu mogliśmy do 3 nad ranem podziwiać ich świętowanie końca ramadanu. A jest to czas rodzinnych wyjazdów, spotkań i biesiadowania, więc było na co popatrzeć.
Naturalnie byliśmy także w Petrze, stolicy królestwa Nabatejczyków, jednym z współczesnych 7 cudów świata. Te kolory skał, ta precyzja architektoniczna, poezja miejsca, cała historia tego genialnie rządzonego narodu.. Ach! Szliśmy wąwozem As- Sik razem z Włochami, Francuzami, Koreańczykami, Tajami, Hiszpanami, wycieczką zorganizowaną Rosjan. Wszyscy jednakowo zachwyceni. No, może poza końmi, mułami, wielbłądami, które pod górę dźwigały spoconych, europejskich grubasów (niestety). Zaskoczeniem była dla nas wysoka, być może sztucznie utrzymywana, wartość dinara oscylująca wokół 7 złotych. I to jak Jordańczycy tę drożyznę wytrzymują, zarabiając miesięcznie ok. 500 dinarów, a 2/3 pracujących zatrudnia król, zatem wiadomo dokładnie ile zarobki wynoszą. W ostatnim dniu pobytu, już na lotnisku, minutkę przed początkiem odprawy, otrzymaliśmy komunikat, że musimy opuścić budynek, bo... przez halę odlotów będzie przechodził minister odlatujący do Ammanu. A wśród odlatujących byli wyłącznie Polacy, którzy nawet nie byliby w stanie owego ministra zidentyfikować. Porcik malutki, może kilka lotów na dobę, a tu taka sytuacja. No cóż, wszędzie dobrze, ale zieleń piękna jest tylko u nas, a także najważniejsza konkluzja: w domu najlepiej!
Za nami post. Jedni go przestrzegają, inni zachowują częściowo, kolejni zupełnie o nim nie myślą. W dawnej Polsce ta praktyka przestrzegana była bardzo rygorystycznie, bo nie jedzono nie tylko mięsa, ale także nabiału i cukru. Dni przed Wielkanocą obfitowały w przeróżne tradycje. Rozpoczynały się od Niedzieli Palmowej, na którą robiono własnoręcznie okazałe palmy. Ów obyczaj przetrwał także u nas, mimo nasilonych starań handlu, by sprzedać nam to, co palmę przypomina, a zrobiły małe, żółte rączki. W pobliskiej Pstrągowej do dziś święci się malutkie palemki, które później gospodarze wbijają na rogach swoich pól, jako symbol zwycięstwa nad śmiercią i potwierdzenie marzeń o urodzaju i dobrobycie. W południowej Małopolsce (skąd pochodzi mój mąż) do dziś są dość żywe i powszechnie praktykowane tradycje wielkanocne. W środę przed Wielkim Czwartkiem odbywało się wydarzenie zwane topieniem, wieszaniem, czy paleniem słomianej kukły Judasza. W Wielki Czwartek, początkiem ubiegłego wieku, także na naszym terenie, zwłaszcza wśród płci pięknej, popularna była kąpiel w tzw. wodzie krzyżowej. Było to miejsce, w którym krzyżowały się dwa strumyki, czy potoki. Należało się w tej lodowatej (bo przecież Wielkanoc to marzec lub kwiecień) wodzie wykąpać. Stanowiły owe ablucje gwarancję urody oraz to, że cały rok nie będzie się miało krost. Wodą krzyżową obmywano także krowy, przez co miały być zdrowe i dawać dużo dobrego mleka. W Wielki Piątek rankiem gospodynie sadziły czosnek, a przy dobrej pogodzie także groch. Tego dnia odbywał się również pogrzeb żuru i wieszanie śledzia. Czasem zdarzało się zakopywanie garnka z żurem posypanym popiołem, będącym symbolem postu, a niekiedy wystarczyło wylanie barszczu białego, który był codzienną potrawą przez minione 40 dni. Odbywało się też wspomniane wieszanie śledzia przez przybicie go do drzewa lub zawieszenie na grubym sznurze na przydrożnej wierzbie. Wierzba była tak symbolem mieszkania diabła, jak stanowiła pierwszego sygnalistę wiosny, obsypując się baziami już w jej pierwszych dniach. Wracając do śledzia, naturalnie była to kara za to, że przez 40 dni śledź „wygonił” mięso z domów. Nadmieniam, że niekoniecznie musiała to być prawdziwa ryba, mogła to być także jej postać z tektury czy z deski. W okolicach Baranowa Sandomierskiego, skąd pochodził mój tatuś, był taki zwyczaj, że w Wielki Piątek gospodynie piekły jak najwięcej podpłomyków zwanych u nas proziakami, bowiem uważano, że tyle dusz się uwolni z czyśćca, ile tych placków gospodyni upiecze. Wielka Sobota to dzień błogosławieństwa, czas oczekiwania na zmartwychwstanie i wciąż jeszcze czas żałoby. Należało powstrzymać się od prac niekoniecznych, w tym absolutnie od rąbania drewna. W kościele katolickim tego dnia święci się wielkanocne pożywienie oraz ogień i wodę. W przystrojonym gałązkami bukszpanu koszyku powinny się znaleźć: baranek z chorągiewką jako symbol Zmartwychwstałego Chrystusa, chleb stanowiący nasze podstawowe pożywienie, którego nigdy nie powinno nam zabraknąć, sól czyli symbol zachowania od zepsucia, mająca też właściwości oczyszczające, masło, zmielony ,czarny pieprz symbolizujący gorzkie zioła, ocet – na pamiątkę napoju podanego Chrystusowi na krzyżu, chrzan przypominający gorycz Męki Pańskiej, zdobione jajka, pisanki, kraszanki, będące symbolem odradzającego się życia i płodności oraz wędliny, kiełbasy, ciasta mówiące o czasie świątecznego dostatku.
Noc przed Wielką Niedzielą to, jak czytałam w etnograficznych źródłach i rozmawiałam z tymi co tak pamiętają, jak wiedzą z całą pewnością, szaleństwo z wyciąganiem wozów na dachy i zamalowywaniem okien wapnem z sadzą. Wielkanoc rozpoczynało uroczyste, niedzielne nabożeństwo,(w naszym mieście od świtu poprzedzane hukiem petard) rezurekcja, kiedyś trwająca nawet 3 godziny, dziś zdecydowanie krócej. Dopiero po powrocie z kościoła wolno było jeść. Ale najpierw każdy z domowników powinien zjeść ...kawałek korzenia chrzanu, zabezpieczając się w ten sposób na cały rok przed takimi chorobami jak ból brzucha, kaszel, katar czy bóle zębów. Obchodząc Święta Wielkanocne czcimy zwyczaje, które w naturalny sposób wiążą się ze sferą ludowości. Celebrujemy tradycję bliską nam od naszego „zawsze”. Cieszymy się zwykle tym, że odradza się i rozkwita natura stanowiąc symbol nadejścia lepszych i piękniejszych dni. Przyjście wiosny traktujemy jak powrót Nadziei, która jest nam zawsze potrzebna.
Człowieka od zwierzęcia różni możliwość wypowiadania słów, zatem kreowania przez nie rzeczywistości i udział w teatrze życia. To właśnie ta umiejętność stoi u podłoża wszelkich nauk. Potęga słowa. Przez wieki towarzyszyła ludzkości. Była gwarancją- „ daję słowo”, czasem szyfrem- „… najlepsze kasztany rosną na Placu Pigalle”, dla wielu słowo kojarzy się z Pismem Świętym, bo „ Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”. Mówi się, że słowami można dotykać, nawet czulej niż dłońmi. Słowo może podnosić na duchu, pocieszać, uskrzydlać, rozśmieszać, ale też ranić, zrażać, a nawet zabijać. Słowo jest fundamentem literatury, a wreszcie sztuki- teatru. Wszyscy gramy główne role we własnym teatrze życia, role drugoplanowe w teatrze życia innych, bywamy w życiu niektórych halabardnikami, statystami, cieniem.. Ale ów teatr życia jest z nami po nasz ostatni oddech.
Zawsze pasjonowały mnie decyzje ludzkie- czasem przemyślane, czasem przypadkowe. Gdy byłam nastolatką wymyśliłam sobie, że napiszę książkę. Bohaterem miała być jedna osoba, która w każdym rozdziale miała przeżywać swe życie inaczej ponieważ np. spóźniła się na pociąg, zmieniła trasę zwyczajowych spacerów, poszła do kina, chociaż jej się nie chciało, pojechała ze znajomymi w miejsce X, choć planowała wyjazd do miejsca Y, pokłóciła się z narzeczonym na tzw. amen... Te sytuacje miały zawsze skutkować jakimś życiowym efektem diametralnej zmiany. Okoliczności sprawiały, że moja wyimaginowana bohaterka wiodła, w każdej sytuacji, całkiem inne życie. W tym samym okresie wydawało mi się, że moje życie biec będzie w rytm pulsu wielkiego miasta, z neonami, pośpiechem, nieograniczonymi możliwościami do przeżywania i kreowania życia. Nawet nie mało lat mojego życia biegło w takich miejscach jak Kraków, Warszawa, Lublin czy Poznań. I te doświadczenia mnie przekonały, że nie jestem „wielkomieszczanką” i nie nadaję się do życia w dużym mieście, zresztą, krótko sprawdzałam, nie nadaję się także do mieszkania na głuchej wsi. Mnie odpowiada małe miasteczko. Ma wystarczający poziom tak anonimowości, jak rozpoznawalności. Jasne, że u nas wiele osób to wszystkowiedzący, wiedzący nawet więcej niż się wydarza, ale mnie ci ludzie nie irytują, a bardziej bawią.
Spotykam także osoby, które całe życie są „nie stąd”. Przyjechali w okolice Strzyżowa 20, 30, 40 lat temu i wciąż są z Rzeszowa, Tarnobrzega, Szczecina, Warszawy czy dowolnego innego miejsca w kraju. Nie pojmuję tej postawy. Kiedy mieszkałam w akademiku w zgrzebnych latach 80-tych ubiegłego wieku, w swoim pokoju natychmiast się mościłam, dekorowałam, meblowałam po swojemu. (O ile meblowaniem można nazwać przesuwanie metalowego łóżka w inny kąt, czy stawianiem na półce jakichś wazoników na kwiatki od ;-) licznych – jak to na etapie studenckim bywa- wielbicieli). Oswajanie mojego miejsca aktualnego życia, godzenie się z tym miejscem i zaprzyjaźnianie z nim, zawsze mi towarzyszą. Podobnie jak regularne szukanie dobrej strony sytuacji, w której się znajduję. Czasem nie jest to zbyt łatwe, bo owo stanowisko na ogół wymaga godzenia się z tym co życie niesie i na co zwykle mamy mały wpływ. Może przemożną inspiracją dla takiej postawy jest moja życiowa dewiza, zaczerpnięta z mądrości skandynawskich: „Jeśli nie idzie tak jak sobie życzysz, znaczy, że idzie tak, jak ma iść”.
Listopad, czas Wszystkich Świętych, Zaduszek, Dziadów, dla niektórych, akceptowany lub nie, Halloween, wszystkie te dni są dla mnie przesycone wspomnieniami. Zawsze dotyczą osób, z którymi, na tym najlepszym ze światów, już się nie spotkam. Widzę oczami duszy, że wędrują, bądź już są w wymiarze, w którym jest im dobrze, bezpiecznie i radośnie. Bo przecież nie wierzę, żeby Ci, którzy byli wokół mnie żyjąc, po odejściu byli gdzie indziej niż tam, gdzie całe życie szli. Wspominając ich nie patrzę chronologicznie, ni w kategoriach bliskości rodzinnej czy przyjacielskiej, ale tak w strumieniu myśli, jakby przeskakując ze wspomnienia na wspomnienie.
Pamiętam naszego dziadzia Jana, który zostając ze swoimi niesfornymi wnukami, gdy jego dzieci balowały na Sylwestrach, opowiadał zawsze o księżniczce, która uciekała saniami przed watahą wilków. Natomiast dziadziu Franciszek opowiadał w okolicznościach bez balu, ale na nasze usilne prośby o tym, jak diabeł chłopa w kukurydzy całą noc wodził. Nie pamiętam już po co, ani za czym chłop w konszachty z diabłem wszedł, ale ile razy widzę łan kukurydzy, przypomina mi się dziadziu Franciszek, a sanie na zawsze kojarzą mi się z wilkami i dziadziem Janem.
Chętnie wspominam babcię mojego męża, kobietkę o posturze japońskiej figurki, złotym sercu i rękach potrafiących wszystko. Słuchało jej wszystko i kwiaty i rzeczy i dzieci także. Albo nasz stryj, który był pierwszym mechanikiem na statkach handlowych. Gdy do nas przyjeżdżał między rejsami, zawsze miał z sobą „kino objazdowe” jak mawiał nasz tatuś. I w zgrzebnych latach 70- tych ubiegłego wieku wyświetlał nam kolorowe slajdy z całego świata, które chłonęliśmy jak gąbka. Myślę, że to zapaliło w nas rodzinną potrzebę wyjeżdżania, zwiedzania i poznawania świata, każde zgodnie ze swoimi potrzebami i możliwościami.
Moja ukochana polonistka, pani J. Mataszewska, dała mi szanse (a wcześniej wycisk), by całkiem biegle- gdy było mi to niezbędne- władać polską gramatyką. Natomiast niezapomniana nauczycielka angielskiego, pani E. Kawowa zawsze trzymała mnie krótko, „donosząc” moim rodzicom o każdym nieprzygotowaniu czy nieodpowiednim stroju. Uwielbiam to jako wspomnienie, choć gdy się to działo, bardzo mnie ta postawa wkurzała.
Niedawno odszedł nasz kolega Andrzej, zwany wśród nas Synkiem. Na zawsze zapamiętam takie zdarzenie - lata temu, gdy wszyscy psiarze mieli psy i psiska tak na oko jak i na wagę, Synek zszokował wielu z nas przywożąc ze Stanów miniaturę yorka. I tak został w mojej pamięci z tą malotą i tym, że się do mnie zwracał, jak nikt z moich rówieśników: Urszulka. A teraz dołączył do niego mój kuzyn Bob i też przeróżne mam z nim wspomnienia i skojarzenia, ale na zawsze zapamiętałam, że gdy byliśmy z chórem i zespołem z domu kultury na koncertach we Włoszech, nosiłam ładne, choć straszliwie śliskie buty i Boguś cały pobyt służył mi ramieniem.
Albo Laura, koleżanka z doświadczeniem kierowcy dłuższym od mojego o jakieś 6-8 miesięcy, zawsze mnie przestrzegała bym nie jeździła o szarej godzinie, bo pieszych nie widać. Na wieki zapamiętam jak uruchamiała swojego czerwonego malucha szturchając stylem od zmiotki z tyłu tego samochodu. Nigdy się nie dowiedziałam, co to dawało…
Pamiętam też jak koleżanka mojej mamusi z pracy, pani Lodzia, przeżywała, że już ma 40 lat, a ja, nastolatka, pocieszałam ją tekstem gdzieś przeczytanym, że to nie 40 lat, lecz 40 karatów. I panią Barową serdecznie wspominam, gdy chodziłam do niej na nieszkodliwe karty, które dla mnie zawsze były tylko najlepsze i w co zresztą z wielką przyjemnością wierzyłam. Również na zawsze w mej pamięci jest miejsce dla pana Waldka, leśniczego, od którego zaczęłam interesować się ptakami szponiastymi.
Lubię jesień, jej nostalgię, niedopowiedzenie przez mgłę i realność przez brak zasłon z liści.
Jak śpiewała Iga Cembrzyńska:
„Jesień, zrudziałe ścierniska
Płoną łęciny, wiatr porywa dym
W sadzie jabłonie gubią jabłka
Na zgniłe liście padają pac, pac..”
I lubię jesień, bo we wspomnieniach moi „chodzący po wysokiej połoninie” są uśmiechnięci, szczęśliwi i zawsze piękni tym urokiem przeszłości. I cieszę się, że tak ze mną zostali na moją wieczność.
Niedawno wpadł mi w ręce tekst o kobietach w czasie post patriarchatu. Myślałam o tym, czy faktycznie nasze wybory i decyzje są głównie wynikiem schematów, w których funkcjonujemy? Nie jestem specjalnie przesądna (wyjątkiem jest postawienie torebki na podłodze ;-) ), ale od dzieciństwa mam wdrukowane w pamięć przeświadczenie, że w Wigilię, dla szczęścia i dobrobytu rodziny, pierwszym odwiedzającym dany dom musiał być mężczyzna. Znacznie później dowiedziałam się o takim przesądzie, że podczas ślubu należy sukienkę panny młodej położyć tak, żeby pod nią był kawałek buta pana młodego, co miało dawać gwarancję, że wybranek na pewno będzie siedział po ślubie pod pantoflem. Moja suknia była inna od innych- asymetryczna (lata 80-te ubiegłego wieku, przypomnę dla porządku), zatem, musiałabym się w kościele z niej.. rozebrać, żeby coś na tego buta Andrzejowego zarzucić. No i jeszcze taka „mądrość ludowa”, że jak kobieta w ciąży „traci” urodę, to na córkę. No bo pięknieje się wyłącznie na syna! Jak już kiedyś powiedziałam: dla kobiet przewidziana jest społecznie wieczna drugoplanowość. Tekst, o którym wspomniałam na wstępie, także kategoryzował kobiety na współczesne anielice i współczesne ladacznice. Kobieta miała być albo eterycznym bytem, zwiewnym i (zawsze) wiotkim, lub „heroską”, odważną, zdeterminowaną na przeżywanie przygód i radzącą sobie z wszelkimi problemami i przeszkodami. Wiem, że życie nie jest czarno- białe, a i dokonywane przez nas wybory nie są zero- jedynkowe. Zatem takie konstrukcje teoretyczne zupełnie do niego nie przystają. Dzisiejsze kobiety z powodzeniem radzą sobie w wielu dziedzinach, także tych kiedyś zastrzeżonych dla mężczyzn. Wręcz myślę sobie, że niektórym panom bardzo się podoba, że współczesne panie wiele robią za nich. I że już nie koniecznie muszą się sami we wszystkim wykazywać. Kiedyś mój znajomy psycholog powiedział, że obecnie faceci dużo łatwiej łapią doła, wypalają się zawodowo, są sfrustrowani pędzącą techniką, mają coraz niższe poczucie wartości, krócej żyją, czyli stają się słabszą płcią. Z tym przedostatnim nie polemizujemy, ale te wcześniejsze męskie problemy można próbować zmienić. Pewna, nieżyjąca psycholog, w rozmowie ze mną wyraziła się, że kobiety mają tendencję do „emocjonalnego kastrowania” mężczyzn, bo nie umieją cierpliwie czekać na wykonanie czegoś, tylko domagają się, żeby zrobić to już i natychmiast. A ponieważ nie ma „już i natychmiast”, to robią same. Halo, mężatki, kobiety we wszelkich związkach! Też znacie ten problem z autopsji? Okazuje się, że my, kobiety to żywy przykład na powiedzenie: chcieć to móc. Pewnie, że nie wszystkich pań to dotyczy. Ale gros moich koleżanek ma wiarę, że nie święci garnki lepią i dlatego ja też mogę z powodzeniem swój sukces i obecność w teraźniejszości ulepić. A że lata lecą, to co? W człowieku zmienia się wygląd, ale reszta tylko go bogaci- doświadczenie, wiedza, praktyka są wiele więcej warte niż opakowanie.
Zapewne nie jestem jedyną, która się dziwi. Wręcz uważam, że dziwienie się świadczy o braku obojętności dla otoczenia. Jest potrzebne dla rozwoju własnego oraz do nie nudzenia się z sobą. Jest w życiu niezbędne. Nie za bardzo wiem jak Ci, miły Czytelniku, o tym mówić, ani czy Cię to w jakimkolwiek stopniu interesuje. Od wielu lat dziwi mnie moda, a raczej chęć ubierania się jak ktoś/ coś każe lub tak, by wyglądać jak co drugi, trzeci, dziesiąty przechodzień. Nie pojmuję osób, których nie ogarnia dreszcz, nie, nie ekscytacji, ale wręcz, najlżej nazywając- niechęci do wieszaka, na którym są np. ubrania tego samego fasonu i koloru w rozmiarze od 32 do 60. Gdy słyszę słowa : „znakomicie się to sprzedaje” lub wręcz: „ sprzedałam tego wzoru mnóstwo” wiem, że to nie jest coś dla mnie. Ale pewno postawa moja wynika z faktu, że mnie kompletnie nie obchodzi, czy mój strój, bądź fryzura się komuś podoba, czy nie. Ja się mam w nim dobrze czuć i tyle w temacie. Podobnie również, nie rozumiem tendencji do zatrudniania specjalistów od ergonomii w kuchni, czy w mieszkaniu, projektantów ogrodów i wnętrz, którzy wiedzą lepiej od właściciela. Przecież to ja wiem co lubię, a z czym, w czym, się źle czuję. I ja wiem czy wolę, by lodówka była pod ręką, albo czy pod ręką chcę mieć kuchenkę. Nie mówiąc o tym, że jak patrzę np. na te (niby) indywidualnie i (zawsze) pod klienta projektowane ogrody, z tą ścieżką wijącą się przez środek jak żmija, z tymi krzewami udającymi japoński bonsai, to mam skojarzenie z identycznymi twarzami kobiet, którym chirurg- plastyk „otwarł oko” i wypchał usta na wzór glonojada. Złośliwi powiedzą- nie stać cię, to wydziwiasz. Zapewniam, że nawet jeśli mnie stać, to najważniejszy dla mnie jest własny ślad w mojej przestrzeni. Coś, co stanowi o jej wyjątkowości. Taka „mojszość”.
Dalej, zastanawia mnie też, skąd wzięła się taka moda żeby mieć psa wielkości połowy kota. Moja córka ma dwa psy, jednego wielkości kota, a drugiego pełnowymiarowego dojczlanda. Kochamy tę naszą malotę już blisko 10 lat, ale wiemy, że Zumba to królewna, którą należy obsługiwać i chronić. Natomiast Cortez to pies, który za Anię oddałby bez wahania życie. Zatem, ludzie mają te maluchy, bo się nie boją, bo potrzebują przelać swoje uczucia, ale bez zobowiązań na zawsze, bo dziecko, to już całkiem inna odpowiedzialność..? Ja tylko pytam, bo przecież nie wiem.
Zaskakują mnie też mężczyźni i to nie tylko ci wprost z fotela barbera, dodatkowo z wytatuowaną jedną ręką. Ale także, będący żywą reklamą siłowni, panowie po 50-ce, pchający dziecięcy wózek wartości używanego auta, z partnerką w wieku córki z pierwszego związku, każde uzbrojone i zapatrzone w telefon Apple, a nieobecne duchem tu i teraz. Ja to myślę, że wiek średni powinien sprzyjać odkrywaniu świata we dwoje i cieszeniu się własnym wsparciem. Nawet z facetem mającym jakiś brzuszek lub z kobietą bezskutecznie walczącą z pelikanami. Ale co ja tam wiem o prawdziwym życiu, zwykła małomiasteczkowa logopedka, bawiąca się w blogerkę.
Dziwi mnie, że ludzie pomagają obcym, często całkowicie bezinteresownie, a ręki do siostry czy brata nie wyciągną. Dziwi mnie, że często słucham zwierzeń obcych ludzi, ale oni swoim najbliższym tego pod żadnym pozorem nie powiedzą. Dziwi mnie brak potrzeby identyfikowania się z autorytetami lub w ogóle brak autorytetów, ich nieistotność. Dziwi mnie zdziwienie, że można coś robić pro bono, a do tego robić to porządnie. Dziwi mnie potrzeba wywyższania się, wyłącznie kosztem słabszego lub takiego, który na to pozwoli. Dziwi mnie praca bez pasji i to durne hasło” piątek, piątunio” , jakby życie miało polegać wyłącznie na oczekiwaniu na wolne od pracy chwile.
I wiele mam podobnych zdziwień. Lecz nieustająco się cieszę, że je dostrzegam, bo wciąż żyję życiem, a nie czekaniem na nie, niczym na Godota.
Pandemia trwa już 2 lata. Mamy mniej kontaktów, a poziom zainteresowania sprawami bliźnich wciąż ten sam. To znakomite warunki dla rozwoju plotek. Wg słownika „Plotka to, niesprawdzona lub kłamliwa pogłoska, która powoduje utratę dobrego wizerunku osoby, której dotyczy. Plotki rodzą się w sytuacjach, gdy ludzie dokładnie nie wiedzą, co tak naprawdę się dzieje i gdy ludzka „ciekawość poznawcza” czyni atrakcyjnym tematem rozmowy każdą aktualną wiadomość.”
Kolportujący takie wiadomości z reguły pozostają bezkarni, a ci, których owe pogłoski dotyczą najczęściej dowiadują się na końcu, a potem z reguły nie wiedzą jaką przyjąć wobec nich strategię. Negować? Bagatelizować? Dementować? A może samemu celowo rozdmuchiwać, żeby niczym pożar po stepie, szybko obiegła całe towarzystwo czy miasto i samoistnie wygasła.. Bo plotka niby blisko obmowy stoi, lecz obmowa zawsze rani („Tak wysoko głowę nosił, no i patrz, zbankrutowało mu się.”). A plotka może być nieszkodliwa, choć zawsze zawiera złe emocje. („Schudła faktycznie. Podobno na jakieś drogie wczasy odchudzające jeździ.”) Łatwo powiedzieć, że na plotkę człowiek przyzwoity powinien stanowczo zareagować. Nie każdy chce odcinać się od źródła takich pikantnych szczegółów. Ludzie z rzadka spoglądają na drugiego z życzliwością, a często nie znając stanu faktycznego potrafią sobie „dośpiewać” takie wersje, że rzeczywistość nie ma szans. Bo przecież lepiej się przekaże niusa: załatwił sobie swoją pozycję zawodową, niż zapracował na nią. Figurę wyrzeźbiła ćwiczeniami- aż pachnie potem. Lepiej: wywaliła kupę kasy, to jej sadło wymasowali. Kręci niezłe lody na boku, albo: chłopa ma, mówią życzliwi o kobiecie pracującej do późna… Pewne znane mi powiedzenie mówi „Słowa rozpalane nienawiścią podpalają nie gorzej niż zapałka".
Nie chcę powiedzieć, że plotka, to domena pań, bo bym panów w tej materii nie doceniła. Ostatnio byłam blisko takiej rozmowy o kobiecie, która z życzliwością zajmuje się swoją niedomagającą teściową. I konkluzja była taka: „musiała jej zapisać cały majątek, bo przecież to dla niej obcy człowiek, więc nie wierzę, żeby się tak bezinteresownie angażowała”. Kiedy wtrąciłam się mówiąc, że teściowa to nie Marsjanka, ani przywłoka, czy też ni brat, ni swat, lecz MAMA współmałżonka (najczęściej zresztą chłopaka), zwana z przekąsem: mamusią, rozmowa zakończyła się natychmiast. Z tą „mamusią” to mam zresztą taki problem, że w naszej rodzinie tak do rodziców zwracali się nasi rodzice, tak my się do nich zwracamy czy też zwracaliśmy oraz nasze dzieci także tak do nas mówią. Więc ten przekąs dla mnie brzmi obco i musiałam się go nauczyć wysłuchiwać.
Mówi się, że w każdej plotce jest ziarno prawdy, ale czasem jest tak minimalne, że całkiem niezauważalne. Najlepiej o owym ziarnie prawdy w plotce można się przekonać bawiąc się w głuchy telefon. Już czwarta osoba opowiadając krótką historyjkę opowiada inne szczegóły od tych, które były pierwowzorem.
Zapytasz mnie drogi Czytelniku, po co ja to wszystko piszę? Szczerze odpowiem, że sama nie raz byłam obiektem plotek. A to że kolorowe włosy mam, więc z pewnością jestem niepoważna. A to, że ubieram się inaczej- za krótko, za długo, za kolorowo, więc nie można wierzyć takiej szalonej osobie. Noszę sporo biżuterii, więc po pierwsze: skąd na to mam? A po drugie wyglądam jak jakaś szamanka, więc może? Mam pracę, w której „żyję z gadania”- wszyscy normalni mówić potrafią, ale jakoś mnie wyjątkowo za to płacą. Ciekawe. Musi to mieć jakieś drugie dno. W ostatnich tygodniach wyobraźnię mieszkańców naszego miasteczka rozpala poszukiwanie osoby, która wygrała te 6 milionów (czy jakąś podobną sumę). Padają konkretne nazwiska. Jestem autentycznie przerażona takim brakiem wyobraźni plotkarzy. Przecież ten nius może dotrzeć do złodziei, do rzezimieszków gotowych na wiele dla kasy, przecież może się komuś stać krzywda, której nie da się odwrócić.
Ja wiem, że mój apel z pewnością nie dotrze do twórców i łowców plotek. Oni niewiele czytają, skoro szukają tego rodzaju podniet, bądź żyć muszą życiem drugiego, bo w swoim pusto, nudno i chłodno. Ale nie mogę przejść obojętnie nad tym zjawiskiem społecznym, bo plotki wciąż są obecne i żyją tylko, gdy są kolportowane dalej. Więc może zaapeluję. Spróbuj zatrzymać jakąś docierającą do Ciebie plotkę. Nie indaguj informatora, lecz powiedz: nie wierzę, znam go, znam ją, to nieprawdopodobne, nie zajmuj się oszczerstwem, zastanów się nad konsekwencjami, zajmij się sobą.
Lepszy w garści wróbel,
niż sejmowy bubel.