Schudłbym, gdybym tylko chciał,
ale co bym z tego miał?
Wystające kończyn kości
twarzy oraz żeber ości.
I znajomych moich spory:
- Chudnie bo chce, czy jest chory?
A tak tłuszczem wszystko skryte.
I brzuch moim dobrobytem!
Wygrali wybory, a dostali lanie,
bo są tacy wielcy, jak słoń w porcelanie.
W tym roku nieaktualnym się wydaje szeptane na rozśpiewkach chóru zdanie: Już październik jest za płotem, przeszedł cicho poprzez sad. Trwa wciąż niekalendarzowe lato. Wprawdzie dni jakoś dziwnie się skróciły z wieczora i mgliście ranek się rozkręca, gdy wypijam wczesnoporanną kawę i patrzę z zadowoleniem, jak obwodnicą mkną samochody wtę i wewtę. A u mnie za płotem cichutko, jakbym czekała, aż październik przejdzie bezszelestnie przez nasz ogródek. Lubię późne lato i jesień, mimo że często słyszę, że ten czas tak szybko leci i już rok chyli się ku ostatnim miesiącom. W zasadzie, lubię każdy czas w roku, a że nie jestem meteopatką, to jesienne wietrzyska nie wzbudzają u mnie złego samopoczucia. Lubię czas, w którym intensywniej się pracuje, bo ja lubię pracować i wciąż mi mało tych zawodowych doświadczeń i kontaktów. Lubię jesień, więc bardzo często farbuję się na rudo, a lubię ten kolor od czasów czytanej ze sto razy „Ani z Zielonego Wzgórza”. Lubię październik, bo w tym miesiącu zaczynają się Midasy Stowarzyszenia „Zakorzenieni w kulturze” i znów ci, którym do życia, oprócz chleba i do chleba, potrzeba kropel poezji i gramów muzyki, spotykają się, by się nasycić treściami, tak innymi od codzienności. Lubię jesienny czas, bo można wtedy posłuchać rykowisk i bekowisk, dać się oszołomić szaleństwu kolorów, a nasze Pogórze potrafi swą urodą odebrać dech w piersiach. Te tygodnie, to od kilku lat królowanie w ogrodach dekoracyjnych dyń, a te wiadomo, rude, co już ustaliliśmy, że lubię. Do rudości nijak się mają pajęczyny, ale gdy patrzę na rosę na nich nanizaną, zawsze ogarnia mnie podziw nad misterium przyrody. Zresztą, z tej właśnie przyczyny pająkom, którym zdarza się zajrzeć w gości do naszego domu, zawsze funduję przejażdżkę na zewnątrz na papierku i w szklance. No bo kto mi zrobi te pajęczynowe kriwulki, jak pozabijam wszystkie pająki w mojej okolicy? Mam też przyjemność patrzeć przez okno na dojrzałe grona jarzębiny, którymi codziennie częstują się przylatujące do nas ptaszki. A dzieje się tak do dnia, w którym przylecą kwiczoły i w 10 minut objedzą wszystkie korale. Bywa, że nie pogardzą, rosnącą u stóp jarzębiny, aronią. Ja jej nie obrywam, nie przetwarzam, bo mam niskie ciśnienie i sprawdziłam, że ów sok obniża mi je tak bardzo, że potykam się o wzorki na dywanie. Więc- częstujcie się państwo ptaszkowie. Bieżący czas kojarzy mi się z winem, a my lubimy wino i winorośl. Pielęgnować jej nie potrafimy, ale czasem też udaje się nam doczekać do delektowania się słodkimi, deserowymi gronami. Moi znajomi, „winni” koneserzy podśmiechują się ze mnie pod nosem, bo lubię wino białe i półsłodkie, a lodowe zwłaszcza. A to wiadomo, jesienią i późną jesienią się dzieje. Teraz trwa wspaniały czas długich wieczorów, a w nim wreszcie przestrzeń na czytanie, tak lubiane w naszej rodzinie. No i zakończyły się przerwy między sezonami w teatrach, więc znów coś nowego pojedziemy obejrzeć. I tak przesączają się przeze mnie dni, w tempie płynnego miodu. Nie marzy mi się nic inaczej, bardziej, więcej, dalej, niż tak jak mam. I to jest moje wielkie życiowe szczęście.
Ogórki to europejski wynalazek- z ich orzeźwiających właściwości korzystał i wychwalał je sam Juliusz Cezar, natomiast warzywa te do Ameryki wywiózł w XV wieku Krzysztof Kolumb, zostawiwszy je dla hodowli na Haiti. Smakoszem ogórków był Ludwik XIV, marzył o ich konsumpcji przez cały rok, więc jego służby wymyśliły dla tego warzywa … szklarnię. Sezon ogórkowy, to synonim sezonu letniego, wakacyjnego, kiedy zwalnia tempo życia, ludzie urlopują się - jedni pod gruszą, inni na wczasach, a kolejni na działkach, w ogródkach, w kuchniach - robiąc przetwory. Na rzeczone ogórki jest mnóstwo przepisów, w które zaangażowane są ingrediencje wszelakie, i kwaśne i słodkie i ostre. Same bezkonkurencyjne kiszone robione są na dziesiątki sposobów. Ale nie o przepisach chcę się dziś wypowiadać, bo kto mnie zna ten wie, że kompletnie się na tym nie znam. U nas przetwory robi mój mąż, zresztą on także nam gotuje, a robi to znakomicie. Bieżący sezon ogórkowy ma dla mnie koloryt ciszy przed burzą. Bo jesienią najprawdopodobniej czekają nas wybory, więc spokój, który trwa, jest spokojem pozornym, niczym przed erupcją wulkanu. I muszę powiedzieć, że bardzo boję się tej ciszy szykowania. Bo ja nie lubię w naszym narodzie tego, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie. Nie lubię tego, że normą się stało, by dla każdego mieć inną narrację, by niczym baba z magla, rozmówcy przypadkiem nie zrazić, a wyciągnąć jak najwięcej informacji. Nie lubię tego braku wzajemnego zaufania, podkradania pomysłów, obrzucania się pomówieniami. Nie lubię tego, że taki czas wyostrza reakcje, a że nie zawsze słowa, które w ferworze wyborczego wiecowania padają są prawdą, to co? Potem się sprostuje jakimś drobnym druczkiem na ostatniej stronie. Miałam kiedyś epizod pracy w jednej z rzeszowskich szkół, w której dyrekcja ukończyła wyższe studia w zakresie szczucia pracowników na siebie. Była sprytna i dlatego udawało jej się zajmować to stanowisko lat kilka. A grono było tak podzielone, że grobowe milczenie w pokoju nauczycielskim było normą. Do tego małżonek dyrekcji miał wielkie wpływy u osoby, która pozornie nie miała wiele do powiedzenia akurat materii oświatowej, ale de facto pociągała za wiele rzeszowskich sznurków. Kiedy, wskutek różnych okoliczności, prawda o ręcznym sterowaniu naszymi relacjami ujawniła się, osobom uczestniczącym w owych „tańcach”, wygrywanych na nutę dyrekcji, nagle, jakby łuski spadły z oczu. Zobaczyliśmy w sobie to, co przeróżne szeptane pomówienia nam zasłaniały. Że jesteśmy profesjonalni w tym co robimy, że potrafimy współdziałać i bez utarczek dążyć do celu, że każdy ma wprawdzie jakieś mankamenty i wady, ale one nie powinny nam przesłaniać dobra w danej osobie. Zobaczyliśmy partnerów do współpracy.
I mam takie marzenie, żeby w sezonie ogórkowym zacząć patrzeć na drugiego człowieka wzrokiem nie przepojonym oparami politycznych resentymentów. Może chociaż niektórym się uda.
U mężczyzny bywa czasem,
że zawiedzie się kutasem,
który staje, gdy nie trzeba,
a gdy trzeba, wtedy gleba.
Lubię pełnię. Nie tylko dlatego, że księżyc nie przeszkadza mi we śnie, ale dlatego, że w tym czasie zwykle dzieje się u mnie coś interesującego. Albo wydarzenie, albo jakieś wyjście, albo wyjazd, albo niezwykłe spotkanie... A tym razem było wszystko naraz. 6 maja, a więc dobę po Kwiatowym Księżycu, w Domu Dobrostanu i Relaksu, w Setorii, czyli u Asi i Tomka Chmielewskich w Oparówce, spotkało się kilkanaście osób, którym ekologia, życie w zgodzie z sobą, innymi, naturą, jest bliskim i oczywistym wyborem. Na podwórku przed ich domem stał stół, nad nim napis „Restauracja Przewodu Pokarmowego”. I faktycznie, mowa była o restauracji, jako o przywróceniu nas naturze, czy zwróceniu się do natury, ale także był czas na zaskoczenia kulinarne nazywane „niebem w gębie”. To spotkanie było bardzo bliskie ziemi i jednocześnie kosmicznie odległe od tego, co na ogół jemy. Kilkanaście osób dało się porwać prowadzącej warsztaty (czy event albo doświadczenie kulinarne), Donyi Land Fóód &More - Polki, od wielu lat mieszkającej w Nowym Jorku. Uczestniczki przyjechały nie tylko z naszych okolic. Oprócz osób z naszego powiatu – Bogusi, Asi i mnie, była mieszkanka Mogielnicy, choć kto ją zna wie, że tylko tam śpi, bo jest stąd i pracuje także w naszym mieście. Były mieszkanki Uherzec Mineralnych, okolic Beskidu Niskiego, Stalowej Woli, Warszawy, Piaseczna- choć to też Strzyżowianka, a nawet Suwałk. Dla wszystkich wspólnymi znajomymi byli Asia i Tomek, lecz szybko nawiązała się między nami, dopiero poznanymi osobami, dobra komitywa. Prowadząca Donya z łatwością skupiła naszą uwagę na swym malarsko - artystycznym postrzeganiu konsumpcji. Nieśpiesznie przechadzała się słowem po skojarzeniach i konkretach dotyczących swych preferencji kulinarnych. Opowiadała o roślinach, o ich przygotowaniu na talerz, z łatwością komponowała nasze wyobrażenia w tym zakresie. Nie trzymała się sztywno żadnego przepisu- jak wytrawny artysta aranżowała dla nas ucztę wszystkich zmysłów. Przekonująco zachęcała, by pić ciepłe napoje, na które z łatwością daliśmy się skusić. Po aromatycznym naparze z trawy cytrynowej (i kwiatów, ale nie zapamiętałam jakich) i drugim z pokrzywy i także jakichś kwiatów, udaliśmy się do ogródka sąsiadki, Kazi, która pozwoliła nam częstować się swymi ogródkowymi uprawami- kwiatami judaszowca, pigwowca, kłokoczki, stokrotkami, magnoliami, pierwiosnkami, liśćmi funkii, lubczyku i wieloma innymi, zaskakującymi walorami konsumpcyjnymi, roślinami. Następnie wróciliśmy do stołu, by delektować się zupą z pokrzyw i żurku z własną dekoracją. Ja, oprócz kwiatów wrzuciłam do zupy garść pastorałów paproci wraz z kwiatami kłokoczki – wyglądała pięknie, smakowała wybornie. W ogóle, cała ta przygoda kulinarna niezwykle mnie poruszyła. Nie spodziewałam się, że ja, którą z każdego towarzystwa skutecznie przepędzają dyskusje dotyczące przepisów na ciasta, przetwory czy potrawy, wezmę udział w takim spotkaniu i będę miała z tego przyjemność. Dla mnie „system rozwaliła” przekąska - kieliszek kabaczkowy z masą daktylowo - musztardową, zwieńczony orzeszkiem macadamia i udekorowany listkiem bazylii. Nie przychodzi mi do głowy żadne określenie poza: niebiański smak, kęs ambrozji, poezja kulinarna...no już sama nie wiem jak ją nazwać. Mimo pogody zamówionej u właściwych person,niż o obcobrzmiącym imieniu próbował zepsuć nasze popołudnie. Bezskutecznie. Stół został przeniesiony pod zadaszoną wiatę, a ognisko, mimo deszczu, nie przygasało. Trochę słuchaliśmy siebie wzajemnie, trochę jedliśmy, trochę wsłuchiwaliśmy się w deszcz, trochę zastanawialiśmy się czy to wabią się żabki, czy jednak turkucie podjadki się nawołują. Przestawało padać. Księżyc w pełni, otulony chmurami zaglądał do nas ciekawie.Nawet gwiazdy się pokazały. Donya zaprosiła nas na kolejne degustacje past, warzyw, musów, sosów, posypek, ucierek...Było też magiczne kakao, warzone długo, z ingrediencjami tajemnymi i odtajnianymi ciekawym oraz desery marchewkowe i z nutą amerykańską.
Spotkanie nasze nie mogło się obejść bez czasu relaksacji, w który wprowadziła nas słowem Gospodyni Setorii Joanna. Relaks to obowiązkowa część wizyty na strychu tego domu z duszą. Niezwykle istotna w relaksacji była rola Tomasza, a dokładnie brzmień, które wydobywał z mis tybetańskich, gongów planetarnych, dzwonków Zaphir, kalimby i Happi Drum, które głaskały nasze emocje i tonizowały poglądy, pozwalały uporządkować swoje przeżycia i obserwacje. Nie jest łatwo poskromić nasze myśli nawykłe do ciągłego pośpiechu i biegania na skróty. Relaksacja skutecznie tego uczy, choć po sobie wiem, że wciąż jestem na samym początku tej umiejętności. Mam bowiem tę niezwykłą przyjemność, że co tydzień goszczę w Setorii, spotykając się z osobami, dla których ważna jest nauka bycia z sobą, z innymi, w dobrze i w pokoju. I relaksacja, choć kończy nasze spotkania, zaczyna otwierać nas na poznawanie siebie, co jak wiadomo warto robić zawsze i w każdych okolicznościach.
Dzień Matki - zastanawiałaś się kiedyś Czytelniczko jaką jesteś mamą? Każda z nas, mam, zapewne ma wobec siebie różne zastrzeżenia, każda jest mamą innego etapu życia swojego dziecka. Ale wszystkie przyznamy, że pojawienie się potomstwa, stawia życie nas, kobiet, na głowie. Nawet jeśli mamy oparcie w zaangażowanym ojcu naszych pociech, nawet jeśli nie mamy parcia na porównywanie się z wystylizowanymi na idealne celebrytkami- mamami. Zwykle młodzi ludzie szybko dają się wkręcić w slalom dorosłego życia, zresztą kto ich pyta o zdanie? Chcesz mieć dach nad głową? Kredyt. Chcesz mieć auto/ auta? Kredyt. Koszty życia coraz wyższe. Chcesz zapewnić dzieciom wiedzę i umiejętności (które kiedyś zapewniała szkoła np. wiedzę z matematyki, biologii, język) – korki. Wiem co mówię. Chodziłam na angielski, niemiecki do pani Kawowej, bo chciałam, a nie dlatego, że inaczej nie zdałabym tego czy owego dzięki wiedzy ze szkoły. Mój brat dostał się na medycynę w oparciu o wiedzę z liceum, bez minuty korepetycji, a konkurencja wcale nie była mniejsza niż obecnie. Ale do brzegu, miało być o mamach. Skończyły się czasy intensywnych kontaktów społecznych, teraz wertujemy media społecznościowe podglądając to, co w nich udostępniają nasi znajomi, a udostępniają coś, co da się zamknąć w pudełku z nazwą „sukces”. Jak dziecko, to bez zarzutu ubrane lub z osiągnięciem w zakresie..., jak zabawa to w najlepszym otoczeniu, jak wyjazd, to w interesujące, niebanalne miejsce. I jak tu nie dotykać problemu wypalenia siebie jako rodzic. Bo: raty trzeba płacić, mody nie dogonisz, gdyż albo figura nie taka, albo portfel nie pozwala, dziecko akurat niczego spektakularnego nie osiągnęło, czyli – jak tu taki sukces sprzedać na forum rodzicielskim?
Na nic zdają się apele o skupienie się na relacji z dzieckiem i mówię to od lat zawodowo obserwując ich uwiąd. Często jestem pierwszą osobą, która mówi do rodzica „ synkowi oczko ucieka do środka, proszę się skonsultować z okulistą”, „ córeczka ma wadę zgryzu, proszę sprawdzić czy śpi z zamkniętą buzią”. Nie chcę powiedzieć, że wszystkie mamy i tatowie zaniedbują swe obowiązki rodzicielskie, ale chcę zwrócić uwagę na fakt, że nierozwiązanie problemów rośnie z czasem i podobnie jak dziecko z czasem rodzica przerasta.
Moje pokolenie jest ostatnim, które lubi rozmawiać i ma taką w tym zakresie potrzebę. Które jeszcze w swej masie, bo są niechlubne przykłady, że wcale tak nie jest, idzie na spacer nie dlatego, że aplikacja mu przypomina. Wie, że się wyspało, nie dlatego, że smartwatch mu wyliczył ile, jakiej fazy snu miał minionej nocy. Technika przenika nasze życie i mówi co dla nas dobre, nie my o tym decydujemy, ale jakaś sztuczna inteligencja. Ale ona nie zna takich głęboko ludzkich uczuć jak zachwyt, tęsknota, poczucie wspólnotowości i odpowiedzialności bezinteresownej za drugiego. Nie dajmy sobie tego zabrać tylko dlatego, że ani na tik toku, instagramie czy facebooku nie da się tych emocji prawdziwie pokazać.
Uwielbiam kolory kamieni. Zbieram je od zawsze. Gdzie nie zdarzyło mi się być, wracały ze mną okruchy ziemi z tamtego obszaru. Zwykle mówiłam sobie, że wraca ze mną dobra energia i historia miejsca, po którym dane mi było chodzić. Stale uważałam, że kamyki, kamienie to rodzaj pozdrowienia i dobrych dla mnie życzeń. Mamy w domu ich całą kolekcję, mało tego- dobrze wiem skąd są. Od lat lubię jaskinie, wąwozy, pustynie. Uwielbiam ten koloryt, tak inny od naszego, od bursztynowej ochry, przez cynamonową sjenę paloną, palisandrowe wybarwienia cienistych grot, romantyczną sepię, herbaciane i tycjanowe odcienie piasków, mahoniowe i oliwinowe pasma skał... Jak widać - mój żywioł. Marzyłam żeby pojechać na Wadi Rum. Trochę inaczej marzyłam, niż udało się zrealizować, ale jak to mówią „pierwsze śliwki, robaczywki”. Haszymidzkie Królestwo Jordanii jest kolejnym, arabskim krajem, w którym byliśmy. Nie mam zamiaru sprawozdawać naszego pobytu, bo każdy może na you tube obejrzeć mnóstwo filmów o tym kraju, poczytać przewodniki, samemu pojechać i na tej podstawie wyrobić sobie własne zdanie. Zwykle nasze wyjazdy wiążą się z objazdem, bo szkoda mi życia na sączenie drinków z palemką nad brzegiem hotelowego basenu i na opalanie się, aż do osiągnięcia kolorytu skóry starej Indianki.
Pojechaliśmy w znakomitym czasie czyli na końcówkę ramadanu i początek arabskiego świętowania po ich poście. Nadto, szczęściem byliśmy po blisko tygodniowych ulewach, więc widzieliśmy prawdziwą wiosnę, którą słońce szybko przemieniało w skwarne lato. Napiszę o zaskoczeniach, które mnie w tym kraju spotkały. Czyli przede wszystkim niezwykła serdeczność mieszkańców, bez nachalności znanej mi z Egiptu- uśmiechy, machania, pozdrowienia od dzieci, po najstarszych i tak do wszystkich, bez handlowego kontekstu. Każdy chętnie zrobi sobie z nami zdjęcie, nie bojąc się, jak Marokańczyk, że fotografia „zabierze” mu duszę. Kolejne zaskoczenie: nawet najmniejszą, kupioną rzecz otrzymujesz zapakowaną w foliówkę, nic dziwnego, że wala się ich wszędzie sporo. Dalej- w miastach wąskie ulice często kończą się schodami. Koronnym przykładem jest miasto Al-Karak, znane z ruin średniowiecznego zamku z czasów Krzyżowców. Nikogo nie interesuje dostępność komunikacyjna dla mniej sprawnych mieszkańców. Nadal sporo checkpoint'ów, chociaż nasz autokar był rzadko zatrzymywany, a jeśli już, to kierowca mówił słowo brzmiące jak: „Bolanda” i policjant uśmiechał się szeroko, machając serdecznie. Zaskoczyła mnie trochę dowolność strojów kobiet - od takich stricte europejskich, przez hidżaby w różnych kolorach, było trochę kobiet w nikabach, ale z reguły były to starsze panie i zaskakująco dużo młodych kobiet w burkach, co w kontekście 35 stopni w cieniu było dla nas trudne do zrozumienia. Kolejną osobliwością tamtego miejsca był fakt, że Jordania wymieniła się z Arabią Saudyjską ziemiami, dostając spory dostęp do wybrzeża Morza Czerwonego. Leżący po drugiej stronie zatoki izraelski Eilat lata świetności i elegancji architektonicznej ma już nieco trącące myszką. Natomiast rezydencje, mariny i hotele Aqaby są bardzo współczesne i dostatnie. Płynęliśmy na rejs po Zatoce Aqaba i mieliśmy szczęście, bo w swojej rezydencji przebywał król Abdullah II. Na jego cześć odbywały się pokazy samolotowej akrobacji zespołowej, trwające ok 1,5 godziny. Nie można było oderwać oczu od tego widoku.
Zaskoczyła nas wspaniała kuchnia, pyszna jagnięcina, doskonale przyrządzone ryby i niektóre słodycze. Choć te ostatnie mają taki poziom słodkości i „ulepkowatości”, że nawet dla mnie, która słodycze lubię, jest trudny w odbiorze. No i królowa- kawa, ale tylko ta parzona w piasku, może być z kardamonem, ale może i bez. Oczywiście bez zdumienia, ale z przyjemnością napawaliśmy się dźwiękami arabskiej ulicy nocą. Mieszkaliśmy w centrum Aqaby i z czwartego piętra hotelu mogliśmy do 3 nad ranem podziwiać ich świętowanie końca ramadanu. A jest to czas rodzinnych wyjazdów, spotkań i biesiadowania, więc było na co popatrzeć.
Naturalnie byliśmy także w Petrze, stolicy królestwa Nabatejczyków, jednym z współczesnych 7 cudów świata. Te kolory skał, ta precyzja architektoniczna, poezja miejsca, cała historia tego genialnie rządzonego narodu.. Ach! Szliśmy wąwozem As- Sik razem z Włochami, Francuzami, Koreańczykami, Tajami, Hiszpanami, wycieczką zorganizowaną Rosjan. Wszyscy jednakowo zachwyceni. No, może poza końmi, mułami, wielbłądami, które pod górę dźwigały spoconych, europejskich grubasów (niestety). Zaskoczeniem była dla nas wysoka, być może sztucznie utrzymywana, wartość dinara oscylująca wokół 7 złotych. I to jak Jordańczycy tę drożyznę wytrzymują, zarabiając miesięcznie ok. 500 dinarów, a 2/3 pracujących zatrudnia król, zatem wiadomo dokładnie ile zarobki wynoszą. W ostatnim dniu pobytu, już na lotnisku, minutkę przed początkiem odprawy, otrzymaliśmy komunikat, że musimy opuścić budynek, bo... przez halę odlotów będzie przechodził minister odlatujący do Ammanu. A wśród odlatujących byli wyłącznie Polacy, którzy nawet nie byliby w stanie owego ministra zidentyfikować. Porcik malutki, może kilka lotów na dobę, a tu taka sytuacja. No cóż, wszędzie dobrze, ale zieleń piękna jest tylko u nas, a także najważniejsza konkluzja: w domu najlepiej!
Za nami post. Jedni go przestrzegają, inni zachowują częściowo, kolejni zupełnie o nim nie myślą. W dawnej Polsce ta praktyka przestrzegana była bardzo rygorystycznie, bo nie jedzono nie tylko mięsa, ale także nabiału i cukru. Dni przed Wielkanocą obfitowały w przeróżne tradycje. Rozpoczynały się od Niedzieli Palmowej, na którą robiono własnoręcznie okazałe palmy. Ów obyczaj przetrwał także u nas, mimo nasilonych starań handlu, by sprzedać nam to, co palmę przypomina, a zrobiły małe, żółte rączki. W pobliskiej Pstrągowej do dziś święci się malutkie palemki, które później gospodarze wbijają na rogach swoich pól, jako symbol zwycięstwa nad śmiercią i potwierdzenie marzeń o urodzaju i dobrobycie. W południowej Małopolsce (skąd pochodzi mój mąż) do dziś są dość żywe i powszechnie praktykowane tradycje wielkanocne. W środę przed Wielkim Czwartkiem odbywało się wydarzenie zwane topieniem, wieszaniem, czy paleniem słomianej kukły Judasza. W Wielki Czwartek, początkiem ubiegłego wieku, także na naszym terenie, zwłaszcza wśród płci pięknej, popularna była kąpiel w tzw. wodzie krzyżowej. Było to miejsce, w którym krzyżowały się dwa strumyki, czy potoki. Należało się w tej lodowatej (bo przecież Wielkanoc to marzec lub kwiecień) wodzie wykąpać. Stanowiły owe ablucje gwarancję urody oraz to, że cały rok nie będzie się miało krost. Wodą krzyżową obmywano także krowy, przez co miały być zdrowe i dawać dużo dobrego mleka. W Wielki Piątek rankiem gospodynie sadziły czosnek, a przy dobrej pogodzie także groch. Tego dnia odbywał się również pogrzeb żuru i wieszanie śledzia. Czasem zdarzało się zakopywanie garnka z żurem posypanym popiołem, będącym symbolem postu, a niekiedy wystarczyło wylanie barszczu białego, który był codzienną potrawą przez minione 40 dni. Odbywało się też wspomniane wieszanie śledzia przez przybicie go do drzewa lub zawieszenie na grubym sznurze na przydrożnej wierzbie. Wierzba była tak symbolem mieszkania diabła, jak stanowiła pierwszego sygnalistę wiosny, obsypując się baziami już w jej pierwszych dniach. Wracając do śledzia, naturalnie była to kara za to, że przez 40 dni śledź „wygonił” mięso z domów. Nadmieniam, że niekoniecznie musiała to być prawdziwa ryba, mogła to być także jej postać z tektury czy z deski. W okolicach Baranowa Sandomierskiego, skąd pochodził mój tatuś, był taki zwyczaj, że w Wielki Piątek gospodynie piekły jak najwięcej podpłomyków zwanych u nas proziakami, bowiem uważano, że tyle dusz się uwolni z czyśćca, ile tych placków gospodyni upiecze. Wielka Sobota to dzień błogosławieństwa, czas oczekiwania na zmartwychwstanie i wciąż jeszcze czas żałoby. Należało powstrzymać się od prac niekoniecznych, w tym absolutnie od rąbania drewna. W kościele katolickim tego dnia święci się wielkanocne pożywienie oraz ogień i wodę. W przystrojonym gałązkami bukszpanu koszyku powinny się znaleźć: baranek z chorągiewką jako symbol Zmartwychwstałego Chrystusa, chleb stanowiący nasze podstawowe pożywienie, którego nigdy nie powinno nam zabraknąć, sól czyli symbol zachowania od zepsucia, mająca też właściwości oczyszczające, masło, zmielony ,czarny pieprz symbolizujący gorzkie zioła, ocet – na pamiątkę napoju podanego Chrystusowi na krzyżu, chrzan przypominający gorycz Męki Pańskiej, zdobione jajka, pisanki, kraszanki, będące symbolem odradzającego się życia i płodności oraz wędliny, kiełbasy, ciasta mówiące o czasie świątecznego dostatku.
Noc przed Wielką Niedzielą to, jak czytałam w etnograficznych źródłach i rozmawiałam z tymi co tak pamiętają, jak wiedzą z całą pewnością, szaleństwo z wyciąganiem wozów na dachy i zamalowywaniem okien wapnem z sadzą. Wielkanoc rozpoczynało uroczyste, niedzielne nabożeństwo,(w naszym mieście od świtu poprzedzane hukiem petard) rezurekcja, kiedyś trwająca nawet 3 godziny, dziś zdecydowanie krócej. Dopiero po powrocie z kościoła wolno było jeść. Ale najpierw każdy z domowników powinien zjeść ...kawałek korzenia chrzanu, zabezpieczając się w ten sposób na cały rok przed takimi chorobami jak ból brzucha, kaszel, katar czy bóle zębów. Obchodząc Święta Wielkanocne czcimy zwyczaje, które w naturalny sposób wiążą się ze sferą ludowości. Celebrujemy tradycję bliską nam od naszego „zawsze”. Cieszymy się zwykle tym, że odradza się i rozkwita natura stanowiąc symbol nadejścia lepszych i piękniejszych dni. Przyjście wiosny traktujemy jak powrót Nadziei, która jest nam zawsze potrzebna.
Człowieka od zwierzęcia różni możliwość wypowiadania słów, zatem kreowania przez nie rzeczywistości i udział w teatrze życia. To właśnie ta umiejętność stoi u podłoża wszelkich nauk. Potęga słowa. Przez wieki towarzyszyła ludzkości. Była gwarancją- „ daję słowo”, czasem szyfrem- „… najlepsze kasztany rosną na Placu Pigalle”, dla wielu słowo kojarzy się z Pismem Świętym, bo „ Na początku było Słowo i Słowo było u Boga i Bogiem było Słowo”. Mówi się, że słowami można dotykać, nawet czulej niż dłońmi. Słowo może podnosić na duchu, pocieszać, uskrzydlać, rozśmieszać, ale też ranić, zrażać, a nawet zabijać. Słowo jest fundamentem literatury, a wreszcie sztuki- teatru. Wszyscy gramy główne role we własnym teatrze życia, role drugoplanowe w teatrze życia innych, bywamy w życiu niektórych halabardnikami, statystami, cieniem.. Ale ów teatr życia jest z nami po nasz ostatni oddech.
Zawsze pasjonowały mnie decyzje ludzkie- czasem przemyślane, czasem przypadkowe. Gdy byłam nastolatką wymyśliłam sobie, że napiszę książkę. Bohaterem miała być jedna osoba, która w każdym rozdziale miała przeżywać swe życie inaczej ponieważ np. spóźniła się na pociąg, zmieniła trasę zwyczajowych spacerów, poszła do kina, chociaż jej się nie chciało, pojechała ze znajomymi w miejsce X, choć planowała wyjazd do miejsca Y, pokłóciła się z narzeczonym na tzw. amen... Te sytuacje miały zawsze skutkować jakimś życiowym efektem diametralnej zmiany. Okoliczności sprawiały, że moja wyimaginowana bohaterka wiodła, w każdej sytuacji, całkiem inne życie. W tym samym okresie wydawało mi się, że moje życie biec będzie w rytm pulsu wielkiego miasta, z neonami, pośpiechem, nieograniczonymi możliwościami do przeżywania i kreowania życia. Nawet nie mało lat mojego życia biegło w takich miejscach jak Kraków, Warszawa, Lublin czy Poznań. I te doświadczenia mnie przekonały, że nie jestem „wielkomieszczanką” i nie nadaję się do życia w dużym mieście, zresztą, krótko sprawdzałam, nie nadaję się także do mieszkania na głuchej wsi. Mnie odpowiada małe miasteczko. Ma wystarczający poziom tak anonimowości, jak rozpoznawalności. Jasne, że u nas wiele osób to wszystkowiedzący, wiedzący nawet więcej niż się wydarza, ale mnie ci ludzie nie irytują, a bardziej bawią.
Spotykam także osoby, które całe życie są „nie stąd”. Przyjechali w okolice Strzyżowa 20, 30, 40 lat temu i wciąż są z Rzeszowa, Tarnobrzega, Szczecina, Warszawy czy dowolnego innego miejsca w kraju. Nie pojmuję tej postawy. Kiedy mieszkałam w akademiku w zgrzebnych latach 80-tych ubiegłego wieku, w swoim pokoju natychmiast się mościłam, dekorowałam, meblowałam po swojemu. (O ile meblowaniem można nazwać przesuwanie metalowego łóżka w inny kąt, czy stawianiem na półce jakichś wazoników na kwiatki od ;-) licznych – jak to na etapie studenckim bywa- wielbicieli). Oswajanie mojego miejsca aktualnego życia, godzenie się z tym miejscem i zaprzyjaźnianie z nim, zawsze mi towarzyszą. Podobnie jak regularne szukanie dobrej strony sytuacji, w której się znajduję. Czasem nie jest to zbyt łatwe, bo owo stanowisko na ogół wymaga godzenia się z tym co życie niesie i na co zwykle mamy mały wpływ. Może przemożną inspiracją dla takiej postawy jest moja życiowa dewiza, zaczerpnięta z mądrości skandynawskich: „Jeśli nie idzie tak jak sobie życzysz, znaczy, że idzie tak, jak ma iść”.