Spędzałam kiedyś urlop w okolicach Batumi. Ponieważ mój organizm nie mógł się pozbierać po radykalnej zmianie pogody, kolejnego dnia po przylocie, udałam się do hotelowego врачa po poradę. Akurat nie było go w pracy. Była przemiła медсестра, z którą natychmiast się dogadałam korzystając z ciągle dobrej i komunikatywnej znajomości rosyjskiego. Dziewczyna ta bez zbędnej zwłoki zaproponowała mi jakąś tabletkę do ssania. Siedziałyśmy czekając na polepszenie mojego samopoczucia i powrót ciśnienia do miejsca, w którym jest u ludzi żywych, gadając jednocześnie o wszystkim, o czym potrafiłam powiedzieć. W trakcie tej rozmowy słowa i zwroty wyskakiwały z moich pudełek pamięci jak z procy. Kiedy moje samopoczucie wróciło do normy, nowa koleżanka zaproponowała mi popołudniowy spacer po miasteczku. Oczywiście, natychmiast się zgodziłam. W końcu kołysanki śpiewane przez moich rodziców, a wśród nich ”Herbaciane pola Batumi”, do czegoś zobowiązują. Ponieważ nie było do zwiedzania za wiele, a i herbaciane pola były tylko romantyczną imaginacją, Nino Kachidze zaprosiła mnie do siebie do domu. Poznałam jej rodzinę i… otrzymałam zaproszenie na sobotnie wesele brata Nino, Timura. Byłam ogromnie zaskoczona, był czwartek, nie znałam w Gruzji nikogo i wszystkiego mogłabym się spodziewać, ale nie tego, że będę na adżarskim weselu. Ale nie byłabym sobą, gdyby babska ciekawość nie zwyciężyła.
W sobotę zapakowałam w kopertę jakiś finansowy bilet wstępu, przyodziałam się właściwie i poszłam na to gruzińskie wesele. W domu weselnym gości było już… kilkuset, państwa młodych za to wcale. Nino przedstawiała mnie wszystkim, kogo znała, bo byłam tam za atrakcję.Zupełnie tego nie rozumiałam. Timur i Ketino czyli państwo młodzi, poszli wziąć ślub ze świadkami, natomiast goście zupełnie się do pałacu ślubów czy cerkwi, nie wybierali. W końcu przyszli na wesele, a nie na ślub. Nawet rodzice zostali w domu. Ponieważ był to lipiec, za salę weselną służył ogród rodziców Timura, zastawiony na całej płaszczyźnie stołami. Na stołach mnóstwo wszystkiego, pamiętałam pyszne owoce, które tam nazywano churmą, u nas znane są jako kaki, choć smak naszych jest ,do tamtego „nieba w gębie”, nieporównywalny. Było gorąco, wszystkie Gruzinki miały wachlarze, mnie też jakiś zorganizowano. Jako takiemu ważnemu gościowi podano mi spory róg napełniony winem i poproszono o toast. Coś wydukałam – o wstydzie – zupełnie nie wiedząc, że toast mówi się długo i wzniośle i że to prawdziwy zaszczyt być do tego poproszoną. Zupełnie inaczej niż u nas. Po powrocie do Polski poczytałam o gruzińskich w tej materii obyczajach i… ucieszyłam się, że pewno się nigdy z tymi weselnymi gośćmi nie spotkam, bo to porażka tak się nieobyczajnie zachować. Jako, że Ketino i Timur tańczyli w gruzińskim zespole tanecznym, miałam okazję zobaczyć ich przepiękne tańce. Większość gości mówiła naturalnie po gruzińsku, z czego jak się można domyślać, niczego nie rozumiałam.Ale gdy tylko zwróciłam na kogoś spojrzenie, natychmiast ta osoba podejmowała rozmowę po rosyjsku, nie tylko ze mną, ale właśnie po to, abym ja rozumiała. Zupełnie nie wiedziałam jak się w tej sytuacji honorowego gościa zachować. Toasty, których wysłuchałam były np. za Mateczkę Gruzję, za królową Tamar, za legendarne bogactwa Kolchidy... No zdarzyło mi się uczestniczyć w niejednej imprezie i w różnych miejscach, ale nigdy nie słyszałam, żeby ktoś wznosił toast za np. królową Jadwigę czy władców Cesarstwa Rzymskiego. Nie będę odkrywcza mówiąc, że ludzie południa mają słońce w uśmiechu i duszy, co widać, a ja miałam okazję odczuć. Ktoś może powiedzieć – zaraz, a Iossif Wissarionowicz Dżugaszwili też? Myślę nad tym. I jak zawsze mam jedną konkluzję - dobrze, że póki co żyję w czasach spokojnych i takichże miejscach. I mogę poprzestawać na małych wyborach, niekrzywdzących decyzjach i zwyczajnym życiu.