Kolonie niezapomniane

19. 07. 06
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

Myślałam sobie ostatnio o takim powszechnie słyszanym popędzaniu czasu, jakby w życiu liczył się tylko odpoczynek: byle do piątku; czwartek to mały piątek; piąteczek, piątunio; nareszcie weekend; byle do wakacji; wakacje, niech żyją wakacje...Teraz wszyscy mają wakacje, a gdzie się podziały urlopy? Pomyślałam wtedy o wakacjach w moim dzieciństwie. Rodzice mieli urlopy, które oczywiście były krótsze od naszych wakacji, więc my, dzieci jechaliśmy na kolonie letnie. Bywały kolonie w miastach, umiejscowione w ośrodkach typu kemping. Ale najczęściej kolonie lokowane były na wsiach czy w małych miejscowościach i z reguły były to budynki szkół. Wspominam czasy, w których, w szkołach (dla mnie we wszystkich, w których jako kolonistka bywałam) były kuchnie. Więc kolonia mogła funkcjonować bez problemu, bo catering nie był słowem znanym, o używaniu czy wykorzystywaniu, nie mówiąc. Sam wyjazd na kolonie był ekscytujący, bo jechało się do miejsca pracy rodzica i stamtąd koloniści jechali do miejsca kolonii autobusem. Moje pokolenie nie jeździło szczególnie często, jeśli już to pociągiem. Samochody mieli nieliczni, nadto nie żyłam w środowisku, które talony na auto dostawało. Branie dzieci przez rodziców do ich pracy praktykowane było sporadycznie. Praca to dorosłość, dzieci pomagały rodzicom, ale nie pracowały. Wracając do spraw kolonii, sypialnie były w klasach lekcyjnych, gdzie ławki wyniesiono gdzieś, a w ich miejsce postawione były żelazne łóżka lub leżaki. Pamiętam jedną z kolonii, nasza grupa zajmowała klasę języka polskiego. Moje łóżko było pod portretem Żeromskiego. Boże, jaki on mi się wydawał stary i brzydki. Na fotografii miał pewno aż z 50 lat, ale dla dziesięciolatki równie dobrze mógł być w wieku węgla kamiennego. Bałam się go. Gdy księżyc swym zimnym blaskiem świecił po łysinie Żeromskiego, przenikały mnie dreszcze. Obok Żeromskiego wisiał Gałczyński, zdecydowanie przystojniejszy od tego pana który patronował mojemu miejscu spania. Na koloniach miewało się dyżury i w salach i na korytarzach, a nawet w kuchni, gdzie dopuszczano nas do skrobania ziemniaków. Nie przypominam sobie w związku z dostępem do noży żadnych krwawych zajść. Nikt zresztą nie miał zaburzeń zachowania w sensie dzisiaj rozumianym, a jeśli już miał, to nocą mógł liczyć na wyprostowanie charakteru „kocówą”. I rano już było po zaburzeniach. Kolonie z mojego dzieciństwa trwały 21- 26 dni. Wychowawcy budowali dzieciom tamy na rzeczkach, które w mojej pamięci często płynęły tuż obok tych szkół. Nad strumykami robiliśmy sobie „plaże” i tam wylegiwaliśmy się w słońcu. Naturalnie nie byliśmy posmarowani kremami z filtrem( fakt, że nie było wtedy dziury ozonowej), nikt nie miał na słońce uczulenia, ani nie dostawał pokrzywki. Niektórym zbyt gorliwym w tym eksponowaniu się zwyczajnie złaziła skóra. W tych prowizorycznych jeziorkach chlapaliśmy się wszyscy, ścigaliśmy się po kamieniach  tamy i nikomu to nie zaszkodziło, bo nikt nie był na wodę w rzeczce, błoto, czy nadrzeczną roślinność uczulony. Pamiętam, że w jednej z miejscowości pomysł z tamą spodobał się mieszkańcom i gdy wracali z krowami z pastwisk, to je w naszym jeziorku poili. Kolonistom to nie przeszkadzało, bo chlapanie i "pływanie" było do południa, a krowy piły bliżej wieczora. Organizowano nam różne zabawy, w tym podchody. Polegały one na skradaniu i czołganiu się w trawach, umiejętności czytania pozostawionych śladów, zdobywaniu czegoś co należało do drużyny przeciwnej. Rzecz jasna, nikogo nie oblazły kleszcze, zresztą to słowo zawarowane było dla narzędzi, a nie dla zwierząt. Do domów pisało się listy i czekało na odpowiedź. Nie pamiętam żebyśmy mieli jakieś pieniądze, jeśli to drobne. Nie były zresztą do niczego potrzebne, bo zakupy to był świat dorosłych, w sklepach zresztą nie było zbyt wiele atrakcji, a i my sami potrafiliśmy wymyślać zabawy z tego co było pod ręką i nie kosztowało nic. Jeśli padał deszcz, to chłopaki grali w ping- ponga, czy w gry planszowe, a dziewczyny rozkładały koce na korytarzach i zawzięcie grały w hacele. Dużo czytaliśmy, bo na koloniach zawsze funkcjonowały biblioteki. Pamiętam codzienną gimnastykę i dalekie spacery czy raczej wyprawy. Chodziliśmy do lasu na poziomki, czernice i maliny, jak nogi i ręce ostrężyny podrapały, to należało ranę polizać i przykleić liść babki. Pewno była jakaś higienistka, albo przynajmniej apteczka, ale nie przypominam sobie żebyśmy z tych dobrodziejstw nagminnie korzystali. Jedzenie było w kategorii „takie o”, ale brzuchy raczej rzadko kogo bolały, choć nie było wykazu alergenów w potrawach. A nawet sądzę, że takiego słowa też jeszcze nie wymyślono. Po powrocie z kolonii z reguły długo korespondowaliśmy z wieloma jej uczestnikami. Zresztą, kto raz na dobrą kolonię pojechał, chciał jeździć każdego roku. Miałam takiego kolonijnego, wieloletniego korespondenta, z którym przez wiele lat spotykaliśmy się latem, nazywał się Błachy. Ogromnie byłam zdziwiona, że słowo błahy pisze się poprawnie właśnie tak. Byłam zapaloną kolonistką. Jeździłam co roku. To nic, że najczęściej na wieś. To nic, że warunki były gorsze niż miałam w domu. W koloniach była magia życia niefrasobliwego, pełnego zabawy, fajnych pomysłów, nowych znajomości i braku szkolnych obowiązków. Nie pamiętam z tego okresu żebym znała słowo „nuda”. Jestem zresztą przeświadczona, że dla wielu z nas było ono obce. Zastanawiam się co stało się ludziom, że ta radość dzieciństwa wraz z kolonijną frajdą, ta pasja do kreatywnych zabaw, chęć wspólnych szaleństw musiały zniknąć?