Drodzy Państwo, przypominam mój tekst sprzed 17 lat, opublikowany w październiku 2004 roku w "Wadze i Mieczu". Dla czytelników "ze świata" informacja: jest to nasz lokalny miesięcznik, od ponad 30-stu lat wydawany w wersji papierowej w moim rodzinnym Strzyżowie. Pisuję w nim od 20 lat, a trzeci rok jestem jego redaktorem naczelnym ( pro bono, rzecz jasna). Waga i miecz to elementy herbu Strzyżowa i stąd pochodzi nazwa. Myślę, że ten tekst jest przypomnienia wart. Zwłaszcza dziś w Zaduszki.
Zaprzyjaźnieni ze mną Janeczka i Roger Maikowie odeszli latem i jesienią tego roku. Byłam na konsolacji po pogrzebie Rogera. Gdy powiedziałam, że w naszym miesięczniku dwukrotnie prowadziłam z nim rozmowy, rodzina bardzo chciała mieć te teksty. Prosili, by zrobić skany czy ksero, żeby mogli jeszcze raz spotkać się z ich bliskimi. Znali Janeczkę i Rogera lepiej i dłużej niż ja, ale to ja miałam dostęp do skarbu pamięci, jakim były teksty w WiM. Zdałam sobie wówczas sprawę jakie to wyjątkowe, że mamy takie medium, w którym zatrzymaliśmy na zawsze przeszłość. W naszej gazecie ona JEST, choć dla wielu występuje wyłącznie w kategorii BYŁA. Jak wiele dla mnie znaczyło, gdy ponownie czytałam słowa Rogera i przypominałam sobie słoneczne popołudnia w ich ogrodzie i nasze rozmowy, takie ważne i z żarem, choć o codzienności. Dziękuję Im, że byli w moim życiu. Mam nadzieję, że wielu z nas spacerując po cmentarnych alejkach, spotka osoby, które przeszły już na drugą stronę życia, a były i są równie ważne teraz, jak wówczas, gdy dane nam było rozmawiać na tym świecie. Chilon ze Sparty mówił, że o zmarłych należy mówić dobrze lub milczeć. Mam szczęście, że wspominając moich bliskich będących na drugim brzegu, nie muszę milczeć.
Moi bardziej i mniej znajomi wiedzą, że jestem bezkrytyczną wielbicielką strzyżowskich krajobrazów. Ale ludzi tak bezkrytycznie lubić nie potrafię. Gdy szukam cechy wspólnej dla ludzi znad Wisłoka, na pierwszy plan wysuwa się przemożna potrzeba stabilizacji, ale idąca w kierunku bezwładu. Już wyjaśniam. Jak Ameryka, Włochy, Anglia- to sprzątanie domku, opieka nad… lub budowa, żadne próby nostryfikowania dyplomów czy innych uprawnień. W kraju- jeden zawód, jedno miejsce życia, jedna praca- może być za marne grosze, czasem w poniewierce przez właściciela, czy jego dzieci nawykłe już do pomiatania podwładnymi rodzica. A mnie imponują ludzie, którzy umieją wszystko, a gdy trzeba, wszystkiego się nauczą. Tacy, co mają głowę nabitą pomysłami na życie, świeżość spojrzenia, chęć doświadczania zmian. Ci ludzie nie dają się zamknąć w skorupie lat, czy w konwenansach. Proponuję Czytelnikom rodzaj wywiadu, rozmowę w cztery oczy właśnie z takimi osobami. Rozmowę o tym co w życiu- oprócz życia- ważne. Słowem- życiowy alfabet. Rok temu robiłam wywiad z niezwykle ruchliwymi w życiu ludźmi- Janiną i Rogerem Maikami. Osiedlili się w naszych stronach, choć wcześniej nic ich z tym miejscem nie łączyło. Są tacy, jakich lubię- chce im się chcieć, mają apetyt na życie, lubią się uczyć wciąż nowych rzeczy, są z sobą, łączy ich nie tylko wspólny adres. A że gadającą głową tej pary jest on, zapraszam na alfabet Rogera Maika.
A - jak „A, a, a, kotki dwa…” śpiewam mojej żonie, gdy nie może zasnąć.
B - jak brzoskwinie. Nasz znak rozpoznawczy, nasz sposób na dorobienie do emerytur. Czemu brzoskwinie? Bo owocują w drugim roku po posadzeniu, a my nie możemy czekać na owoce naszej pracy kilkanaście lat (choć człowiek zaprojektowany jest podobno na przeżycie 130 lat).
C - jak chcemy. Oboje z żoną chcemy dla ludzi tu mieszkających czegoś dobrego, np. pokazać, że mieszkaniec wsi może nim być z wyboru (a nie z odrzucenia przez miasto), może być zadowolony, może- pracując na wsi- godziwie zarabiać. Jego wybór to nie tylko porzeczki, maliny, żyto lub świnie. To także brzoskwinie, winogrona czy hodowla cennych grzybów shitake. My jesteśmy z takiego pokolenia, które ma wpisane w życiorys uwzględnianie dobra grupy ludzi. Dla nas nie jest to frazes lecz sposób na życie: chcieć dla innych, a nie wyłącznie dla siebie.
D – jak dom. Miałem kilka ważnych domów. Ważny był ten przedwojenny w Puszczykowie, okazały 3-kondygnacyjny, w stylu szwajcarskim, z ogromnym parkiem. Ważny był dwór w Gorzycach. Dom rodzinny, stary, niemiecki Rittergut był zimny. Mój obecny dom lubię najbardziej, jest mi przyjazny i ciepły.
E - jak ekonomia. Nauka, którą zajmuje się męska linia Maików.
F – jak Filip. Wszystkie psy w moim życiu były dogami i wszystkie nosiły to imię. Nasz obecny Filip to wprawdzie owoc przypadkowego związku matki dożycy z bliżej nieznanym absztyfikantem, ale serce ma po dogach a i posturę niczego sobie.
G – jak Gorzyce; 22 lata życia poświęciłem na podniesienie z ruin 400-letniego dworu. Po zawale serca postanowiłem, że nie spędzę reszty życia przed telewizorem. Kupiłem ruiny i zakasałem rękawy. Zabrakło mi funduszy, gdy prace remontowe zaawansowane były w 85%. Cóż, życie, sukcesy i porażki…
H – herb. Został nadany moim przodkom przez Stefana Batorego. Ale jaki on jest, nie wiem. Nigdy mnie to nie interesowało. Jeśli ktoś jest Czartoryskim, to zrozumiałe, że zna i używa swojego herbu. Maik używający herbu byłby śmieszny.
I – jak Izabela, moja pierwsza żona, osoba poważna i roztropna. Za nas oboje.
J – jak jazda samochodem. Moja pasja. Miałem wiele samochodów w tym DKW meisterklasse Deutsche Kraft Werke lub dykta- klej- woda. Auto przy którym mikrus to prawdziwy Rolls- roys. Ale miałem też mercedesy.
K – jak król strzelców kurkowych. Był nim w Poznaniu przez 7 lat mój dziadek Wojciech. Lubił mój dziadek cyfrę 7, miał np. siedem żon, naturalnie kolejno.
L – jak literackie skłonności. Moja żona twierdzi, że je posiadam. Jak widzę brzydką babę, to tak ją opisuję, że nie zostawiam miejsca na wątpliwości co do jej szpetoty. Coś jak w prozie Dygasińskiego.
Ł – jak łódź. Byłem w latach czterdziestych właścicielem ścigacza Isotta Frascini, ale tylko przez 24 godziny. Kupiłem go od radzieckiego sierżanta za litr spirytusu. Niestety następnego dnia sierżant przyszedł i zarekwirował mi moją Isottę Frascini. Zapłaty nie zwrócił…
M – jak matka. Z mamą nie lubiliśmy się. Zresztą kiedy mieliśmy się polubić, skoro całymi miesiącami mieszkała w Wenecji. Mnie wychowywały nianie, bony.
N – jak Neryngowo, majątek moich rodziców pod Wrześnią. Miejscowość tę kojarzę z końmi. Kiedy miałem 4 lata dostałem konia- kasztankę z gwiazdką. Kiedy miałem 5 lat, to już dobrze sobie radziłem w siodle.
O- jak ojciec. Kochałem go bardzo, był 20 lat starszy od matki. Był ekonomistą i trzynastym polskim doktorem ekonomii, który w rządzie Grabskiego odpowiadał za politykę dewizową. Ale najpierw był niemieckim żołnierzem w stopniu podporucznika. W czasie powstania wielkopolskiego przeszedł na stronę Polaków (oficerów po polskiej stronie było niewielu). Później brał udział w powstaniu warszawskim. Służbę zakończył w stopniu podpułkownika. Kochał Polskę, sztukę i ekonomię.
P- jak pierwsza dziewczyna, traf chce- Izabela. Byłem wtedy w pierwszej lub drugiej klasie szkoły powszechnej. To była Prywatna szkoła p.w. św. Teresy w Poznaniu.
R – jak Roger. Mój ojciec był człowiekiem o szerokich horyzontach. Kochał, jak mówiłem, sztukę. Fascynowała go rzeźba- był znawcą i miłośnikiem twórczości Benvenuto Celliniego, włoskiego rzeźbiarza i złotnika. Miałem nosić po nim imię, lecz zaprzyjaźniony z ojcem ksiądz miał inne preferencje w sprawie imion. Ku zdumieniu wszystkich ochrzcił mnie imionami Roger Benvenuto Maria. Mój młodszy brat również nosi oryginalny zestaw imion Winston Ronald Randolf. Moja matka nie wytrzymała tego niezwykłego podejścia ojca do imion ich potomstwa i najmłodszemu dziecku kazała nadać imiona Andrzej Stefan.
S- jak szkoła gwizdania. Mój dziadek Wojciech założył pierwszą w Poznaniu szkołę śpiewu i gwizdania dla kanarków. Była znana ze swej skuteczności, dlatego oddawali do niej na naukę swe kanarki liczący się hodowcy- od Warszawy po Berlin.
T- jak Tibilisi, zachwycające miasto nad Kurą. Zamykam oczy i widzę tę cudowną lekkość architektury Wschodu. Podziwiałem je wielokrotnie. Na południowym, stromym brzegu rzeki wybudowano przepiękne pałacyki. Gruzja, piękne góry, stara gruzińska droga wojenna, piękne kobiety, herbaciane pola, dobre wino. Do dziś czuję smak gruzińskich win, do dziś we wspomnieniach palę czarne, gruzińskie papierosy.
U - jak urlop. Całe moje życie to praca i przerwa tj. urlop. A jak urlop, to koniecznie wyjazd za granicę. Dużo podróżowaliśmy, zwiedzaliśmy. I teraz o te wspomnienia, kolory, widoki, porównania, bogatsze są moje myśli.
W- jak Wróbelek, moja druga żona. Wprawdzie jej imię zaczyna się zupełnie inną literą, ale nie używam go. Jest kobietą, której zawdzięczam drugie życie. Jest ze mną, choć przy moim charakterze nie jest to takie łatwe. Dlaczego Wróbelek? Jest bowiem powszechnie występujący (jak żony obok mężów), ruchliwy i nieco hałaśliwy ( jak żony w towarzystwie mężów). Czy wyobrażacie sobie życie bez ich ćwierkającej obecności? Ja, mimo mojej „literackiej” wyobraźni, tego nie potrafię.
Z – jak zazdrość. Mówię, że nie jestem, ale ściśle rzecz ujmując- nie okazuję.
Czy to w notesie, czy to w telefonie, mam coraz więcej kontaktów, z którymi połączenie jest już wykluczone. Są wśród nich starsi i młodsi ode mnie, pokonani przez covid lub inną chorobę, czy wiek, ci, którzy wyjechali i nie zamierzają wracać, dziś odlegli emocjonalnie, choć kiedyś sobie tego nie potrafiłam wyobrazić. Różni. Do niektórych mam pretensję, że już nie porozmawiamy, innych nie zapytam, nie pośmiejemy się razem, nie pożartujemy serdecznie, choć czasem uszczypliwie, nie popolitykujemy, bo sobie poszli do Edenu. Inni są tak daleko, że ani się dowołać. Ani nawet napisać nie ma o czym, a zwłaszcza po co. Zostawili mi wspomnienia żywe i realne obrazy pod powiekami. Są tacy, których chciałam zapytać o sprawy ważne dla mnie i takie, których nie umiem sama sobie wytłumaczyć. I choć powinnam „odpuścić” pytania, to jakoś nie potrafię. Pewno to małość blondynki przeze mnie przemawia. Cóż, trudno. Często jest tak, że z rodziną się rozmawia opornie, a nierodzina wesprze, podpowie, pomoże. Wspominają mi się moi drodzy nieobecni często, a nie tylko w listopadzie. Szkoda, że już nie pójdę z moją Martuśką zbierać ziół na zielniki i nie upleciemy sobie wianków z mleczy lub dziurawca i nie będziemy się śmiać do rozpuku na widok zdumionych min osób, które nas mijały. Żal mi, że nie pojadę na herbatkę do Janeczki i Rogera i nie będziemy politykować dziwiąc się skąd się biorą ludzie, którzy nie myślą i nie wybierają tak jak my. I, że już nie „wykąpię” się w zapachu ich kipiącego od dojrzałych brzoskwiń sadu. Nie będę też, już nigdy, obiektem fotografii mojego tatusia. I nie pojadę z nim w Bieszczady, w których znał każdą mysią dziurę. Nie spotkam się z Marcinem, nie pośmiejemy się i nie pogadamy o „starych karabinach”. Nie pogwarzę ze stryjkiem Jankiem, rodzinnym donżuanem, ważnym marynarzem na statkach handlowych, od którego dostałam maleńkie, japońskie perfumy Sakura o boskim zapachu. Nie pogadam w Baranowie Sandomierskim pachnącym suszonymi liśćmi tytoniu, bo nie mam z kim z tamtego czasu, a i nawet liści tytoniowych nie ma. Nie pójdę na lekcję angielskiego do pani Kawowej, która- gdybym ośmieliła się nie umieć- natychmiast doniesie komu trzeba. Ani nie zapytam się pani Mataszewskiej o zawiłości gramatyczne, ani nawet o prostsze zagadnienia polszczyzny. Nie siądę z Waldkiem do brydża i nie będę słuchać, że jestem tylko ciut lepsza od stolika, choć tasuję już przyzwoicie. Nie spotkam się z Marysią, która jak zwykle zapyta: Jak żyjesz, Ulka? Nie pójdę z Danusią, Laurą, Olenką, Jurkiem, Sianiem, Jackiem na kawkę, bo wybrali życie za wielką wodą i raczej nie powrócą, a i ja się za tę wodę nie wybieram. Nie spotkam się już z Pawłem i nie zapytam go różne sprawy z zakresu zdrowia własnego czy tak ogólnie o tym, co jeszcze w NFZ wymyślą dla „ułatwienia” nam pracy. Nie pójdę na karty, do pani Barowej, która mnie, młodej (kiedyś) mężatce, zawsze mówiła: „Karta świetnie pani stoi, mąż kocha panią na zabój”. Po jej odejściu mogłam wybrać sobie jakąś pamiątkę po niej. Wybrałam słomkowy, haftowany kapelusz i małe, kościane puzderko na biżuterię. Zawsze będą mi tę drobną, przemiłą panią, którą los ze Stryja rzucił do Strzyżowa, przypominać. Mogłabym na moje nitki pamięci długo nizać te korale z osób, z którymi los mnie zetknął. Każdy ma swoje tego typu korale. Myślę, że szczęśliwy ten, czyje korale spore i wyraziste w kolorze. Bo według mnie oznacza to, że w życiu był z ludźmi. Bycie samotną wyspą, czy samotną żaglówką na oceanie życia, to smutny los. Bo, żeby nie wiem jakie mieć bogactwo, gdy nie możemy przejrzeć się w oczach innych ludzi, nim podzielić, celebrować wspólnie, radość z życia jest mała. Jeśli w ogóle jest.
Październik, oprócz bycia znanym jako miesiąc oszczędzania, jest również miesiącem związanym z nauczycielami. Spodziewam się, że z tego powodu spłyną na tę grupę zawodową liczne, ciepłe słowa, wszelkie możliwe obietnice, ktoś dostanie list gratulacyjny, komuś dostanie się nagroda pieniężna, zwykle budząca kontrowersje u osób nieobdarowanych. A ja chcę zwrócić Waszą uwagę na tych nauczycieli, którzy w naszym życiu odgrywają rolę znacząco wychodzącą ponad ramy szkoły. I tak sobie myślę, że dobrze byłoby złożyć hołd osobie, która nauczyła Cię bezinteresowności, czy to w ramach nieodpłatnych zajęć, czy relacji z innymi. Ciekawym byłoby poszukać we własnej przeszłości swojego nauczyciela dokładności, może być w pracy rzetelnej, a może być i po niej. Interesuje mnie też czy macie własnego nauczyciela punktualności? I ciekawe, gdzie ta punktualność się w nas mieści? Czy w szacunku do siebie czy do innych? Mam szczęście mieć swojego własnego nauczyciela indywidualizacji i nie generalizowania. To wielka umiejętność mieć dla każdego jego indywidualną miarę. Wciąż ćwiczę w sobie tę cechę i, obawiam się, że do perfekcji w tym zakresie, wciąż mi daleko. A czy mieliście farta, by mieć własnego nauczyciela ciekawości świata? Ja miałam. I stąd wciąż mi mało tego, co zdarzyło mi się widzieć i czym zdarzyło mi się zachwycać. A nauczyciel cierpliwości Wam się trafił? Bo jeśli nie, to w życiu bez treningu cierpliwości bywa trudno. A na przykład nauczyciel uprzejmości zagościł w Waszym życiu? Zdarzyła mi się taka rozmowa z młodym człowiekiem, a dokładnie z przedszkolakiem. Ma on o kilka lat starszego brata, bardzo miłego chłopaczka. Zapytałam, czy chciałby być jak jego starszy brat, a brzdąc odparł: Nieee! Bo jego ludzie PRZEZYWAJĄ uprzejmy. Śmiałam się z tego dłuższy czas. Pomyślałam jednakże, że obecnie uprzejmość stała się synonimem słabości. Szkoda, bo to cecha, która mogłaby w codziennym życiu wiele ułatwić. Spytam także czy mieliście zaszczyt mieć nauczyciela ambicji, takiego co to dmucha w skrzydła, by lecieć ponad przeciętność, a nie tylko zauważa potknięcia i krytykuje. A może szczęściem się taki trafił, co pokazał Wam jak to jest być życzliwym i zainteresowanym drugim człowiekiem, takiego nauczyciela życia spotkaliście? Albo takiego co staje w poprzek plotce, obmowie i donoszeniu? Uczył Was ktoś takiej postawy? Nauczyciela lojalności, delikatności w słowie i czynie mieliście? Gdy słyszę słowa” ja jestem szczera/y do bólu” myślę zaraz, że to żadna szczerość, ale pastwienie się. Ciekawe, czy Czytelnik szczery do bólu, umiałby przełożonemu, czy osobie, od której zależy dobrostan kogoś mu bliskiego, powiedzieć co o nim myśli lub wygarnąć zalegające na wątrobie pretensje? Albo sam chciałby osobami szczerymi do bólu być otoczonym?
Rzecz jasna, nie ma wśród nas chodzących doskonałości, nie ma kryształowych charakterów, bo ludźmi jesteśmy. A skoro ułomność jest człowiekowi przypisana, warto pomyśleć sobie o wdzięczności za każdy przejaw tych anielskich cech. Gdy łapiemy się na chwilach wdzięczności za nie, umiejmy podziękować. Nawet jeśli ci, którym się te słowa należą, od dawna balują w niebie.
Pamiętam ogromne wrażenie jakie zrobił na mnie pierwszy kontakt z kwiecistą polszczyzną Brunona Schulza ze, jakżeby inaczej, „Sklepami cynamonowymi”. Zachwycałam się mnogością określeń na, najbanalniejsze nawet, przedmioty czy rośliny. Ten niezwykły i barwny język, porównałabym do muskania klejnotów, podziwiania blasku złota czy przymierzania bezcennej biżuterii. Taki bogaty styl zrobił na mnie kolosalne wrażenie i w żadnym wypadku nie widziałam w nim, nie specjalnie lubianej przeze mnie, przesady.
Oczywiście rozumiem, że nie każdemu musi podobać się ta sama literatura. Uważam jednak, że powinna się nam podobać poprawna i piękna polszczyzna. Bo nasz język to prawdziwie wspólny, narodowy (ach, jak mi żal, że tak to słowo wyświechtano) skarb. Niestety, z rzadka zdarza mi się spotykać osoby, których wypowiedzi słucha się z przyjemnością. Pomijam najczęstszą, fatalną emisję i dykcję, nagminne: zrobiom, wezmom, chcom, z tym agresywnym zaciskaniem ust, co tak właśnie paskudnie brzmi. Zaciskanie ust i zębów skutkuje także małą przestrzenią dla języka, zatem wszystkie głoski szumiące zyskują niewłaściwą barwę, a sam głos staje się irytująco nosowy. Wypowiedzi są często pozbawione zasady mówienia myślami, frazami czy zdaniami, w tempie niczym z końcówki reklamy, a także nasycone anglicyzmami, bo to bardziej europejsko brzmi. Ale nad tym wszystkim da się popracować i poprawić. Niestety, czarno widzę treść wypowiedzi. Ale od początku. Gdy pytam w gabinecie dziecko powiedzmy 7-9-cio letnie np. jaka jest twoja rodzina? W odpowiedzi najczęściej słyszę: fajna, ok, spoko. Nie ma rozwiniętego zdania, nie ma przymiotników – sympatyczna, pracowita, wesoła, liczna, spokojna... Gdy pytam młodsze dziecko powiedzmy o kolor, to w odpowiedzi słyszę ich nazwy po angielsku, bo takie dziwactwa jak bladożółty, rozbielony pomarańczowy lub nasycony zielony, to nawet nastoletniej dziewczynie się nie zdarzają. Pytanie choćby o orientację w schemacie własnego ciała czy przestrzeni to już całkowita porażka- no za tym, no tam, no takie. Nie ma : wewnątrz, zza, spoza, czy bardziej skomplikowane: np. ponad, lecz lekko z lewej. Zastanawiałam się skąd się to zjawisko bierze? I wreszcie wiem. Bierze się z bycia obok. Nie ma wspólnych zakupów, bo co się da, kupuje się w internecie i dziecko, jeśli w ogóle dopuszcza się je do decyzji, decyduje wyłącznie patrząc, nie zna nazwy, bo po co? Nie słyszy jej. Bo w jakich okolicznościach? Wspólne posiłki? Raczej wspólne siedzenie przy grillu czy jedzenie pizzy zamówionej na dowóz. Wspólne czytanie? Chyba jak nawigacji wysiądzie głos. Pisanie, choćby sms-ów, wykluczone, przecież można go podyktować. Drugi rok zdalnego nauczania i co czytam? Że są dzieci, które zapomniały jak się trzyma w ręku ołówek czy długopis. Podobno zdarzyło się, że dziecko zapomniało jak się odręcznie pisze..
A wracając do moich skojarzeń z biżuterią. Czemu ja się dziwię, skoro sami jubilerzy mówią, że teraz w biżuterii złotej czy srebrnej najmniej jest szlachetnego kruszcu. Co się da pogrubić, nadmuchać, żeby robiło wrażenie bogactwa, to tak się robi. Laboratoryjnie wytwarza się wszelkie „kamienie szlachetne”. Zatem czemu ten proces pauperyzacji miałby ominąć coś tak delikatnego jak język...
Trudną jest rola prowadzącego wywiad, gdy rozmówca nie jest emocjonalnie daleki, a wręcz dokładnie odwrotnie. Trudno w takiej sytuacji o dystans i beznamiętną ocenę. Jeśli kogoś znasz „całe życie”, a potem okazuje się, że to znajomość powierzchowna, taka z kategorii : wiesz jak wygląda, masz wspólne wspomnienia sprzed lat, ale postać tej osoby jest jednak jednym z elementów własnej przeszłości, to zdziwienie towarzyszące temu drugiemu oglądowi, jest tym większe. Jestem zaskoczona, zaskoczeniem radosnym, ekscytacją niespodziewaną oraz nieoczekiwanym odkryciem zbieżności literackich wyborów. Zapraszam na spotkanie z młodym, polskim pisarzem, którego „Absalona” wydało warszawskie wydawnictwo” Nieoczywiste”, zapraszam na spotkanie z Jakubem Miazgą.
U. Wojnarowska Curyło : Zdania w twojej książce są malarskie, ale też długie i wielokrotnie złożone. Takie zdania kojarzą się raczej z niszową literaturą. Czy to świadomy zabieg pisania dla wyrobionego czytelnika czy tak wyszło?
J. Miazga : To, jak „Absalon” został napisany, ma swoje źródło w tym, jakie powieści czytam. Bardzo lubię książki, które mają złożoną formę, są ciekawie skonstruowane, a ich język jest melodyjny. Myślę, że stąd to upodobanie do długich fraz. Ponadto taki styl dla sztuki powieściowej wydaje mi się naturalny. Długie zdania pozwalają wplatać różne dygresje, które pewnie spowalniają narrację, ale poza tym dodają pełnowymiarowości całej historii i czynią ją bardziej przekonującą. Mimo wszystko moim celem nie było tworzenie literatury niszowej. Zawsze z największą przyjemnością sięgałem po takie książki, które da się czytać na wielu poziomach; są w nich pewne treści „ukryte”, które czytelnik samodzielnie musi wydobyć, a jednocześnie są wciągające na poziomie fabularnym. To mój ideał literatury, do którego staram się dążyć.
U. Wojnarowska Curyło : W Absalonie znalazłam słowa, które można wziąć za złotą myśl, na przykład: „Nic tak nie upadla człowieka jak chciwość połączona z niewiedzą” (str. 113). Albo ze str. 153 fantastyczny zwrot "nakarmić mną swoje ego" Czy takie przemyślenia są efektem studiów filozoficznych, bogatej dyskusji z samym sobą, oczytania, czy czymś innym lub wszystkim po trochę?
J. Miazga : Podczas pisania myślę słowami, dlatego będąc w trybie pracy nad książką, z łatwością przychodzi mi nazywanie pewnych zjawisk zaobserwowanych w życiu codziennym. To stąd biorą się takie zdania. W normalnej sytuacji niektóre zwroty nie przyszłyby mi do głowy, ale pisanie powieści jest aktem rytualnym, trzeba to robić systematycznie. Wynikiem powtarzania tego rytuału są takie nieoczywiste językowe konfiguracje. Oczywiście nie myślę o tym, żeby wyrazić „złotą myśl”, ale szukam słów do zilustrowania pewnych wydarzeń opisywanych przeze mnie w książce. Studia filozoficzne pomagają tutaj o tyle, o ile nauczyły mnie używania języka zgodnie z regułami logiki, co bardzo się przydaje podczas pisania.
U. Wojnarowska Curyło : Waham się, czy powiedziałabym o „Absalonie” : kryminał. Raczej - zanurzony w "krakowskości" portret miasta z perspektywy różnych ludzi. Ile w tym portrecie fikcji, a ile reporterskiej prawdy? Książka przytłacza wiedzą na bardzo wiele tematów. Ile trwało jej pisanie, a od kiedy kiełkowała o niej myśl?
J. Miazga : Książkę skończyłem pisać wiosną 2019 r. Wcześniej intensywnie pracowałem nad nią przez dwadzieścia miesięcy, które poprzedziło kilka dodatkowych miesięcy poświęconych na przygotowanie planu i zbieranie potrzebnych informacji. Należy jednak wziąć pod uwagę, że początkowa objętość „Absalona” była ponad dwukrotnie większa względem obecnej długości. Na potrzeby napisania tej książki przeprowadziłem bogaty „research”, który stale uzupełniałem podczas pisania, ponieważ co chwila okazywało się, że na jakiś temat muszę dowiedzieć się czegoś więcej. Generalnie starałem się nie wprowadzać do książki za dużo informacji, ale raczej dzięki nabywanej wiedzy unikać błędów. Konwencja kryminalna, której użyłem, jest pod tym względem bardzo wymagająca, i mimo że osadziłem akcję zaledwie kilka lat wstecz, nasze prawo zdołało się od tego czasu zmienić na tyle, że momentami miałem wrażenie, jakbym pracował nad powieścią prawie historyczną. Ale poza trudnościami osadzenie fabuły książki w realiach przyniosło też miłe niespodzianki. Parokrotnie w trakcie pisania dowiadywałem się o jakichś rzeczywistych zdarzeniach, które pasowały do powieści tak, jakby zostały wymyślone na jej potrzeby. Przykładem takich odkryć są zaginione szkice Caravaggia, o których jest w książce mowa – nie miałem tego w planie, ale uznałem, że warto wykorzystać ten wątek, żeby poprowadzić akcję do przodu. Moja książka łączy więc fikcję z realnymi wydarzeniami, i o ile realia stanowią tło dla fikcyjnej historii, to o wymyślonej fabule od początku myślałem jako o alegorii. Starałem się wymyślić taką historię, żeby opowiadała coś o świecie, w którym żyjemy. I uznałem, że najlepszym kostiumem dla tej historii będzie kryminał.
U. Wojnarowska Curyło : Od czego zaczęło się Twoje pisanie? Kogo lubisz czytać?
J. Miazga : Pamiętam, że pierwsze historie wymyślałem jeszcze przed nabyciem umiejętności pisania, a żeby je utrwalić, posługiwałem się rysowaniem obrazków, dlatego kiedy już opanowałem alfabet, korzystanie z niego w celu przelewania na papier różnych wymyślonych historii przyszło mi naturalnie. Mimo to nawet w dziecięcej fantazji ani razu nie pomyślałem, by być pisarzem. To była taka forma zabawy, w której dziecko wyobraża sobie, że jest kimś innym, kimś, kto doświadcza wymyślonych przez nie przygód. I chociaż nie przypisywałbym tej zabawie zbyt dużego znaczenia, myślę, że z podobnego pragnienia wzięło się moje późniejsze upodobanie do czytania oraz pisania. Poważniejsze próby pisarskie rozpocząłem w wieku 19 lat, natomiast w wieku 23 lat po napisaniu pierwszego opowiadania zacząłem z przekonaniem dążyć do tego, by pisać książki. Wciąż jednak od stworzenia pierwszej powieści dzieliła mnie długa droga, bo nie byłem studentem żadnego humanistycznego kierunku, tylko zootechniki, i naukę pisarskiego rzemiosła musiałem zaczynać całkiem od podstaw. Przy tym wiedziałem, że zmagam się z trudną materią, ponieważ nie interesowała mnie literatura, która by miała służyć tylko rozrywce. Nie jestem też typem osoby, która chciałaby dzielić się czymś, czego nie jest jeszcze do końca pewna. Tak oto pisania zacząłem się uczyć od moich ulubionych pisarzy, zarówno analizując ich dzieła, jak również czytając ich eseje oraz prace krytyczne. Myślę, że to dużo lepsza (i dużo tańsza) metoda niż jakiekolwiek kursy kreatywnego pisania, bo samemu można dobrać sobie nauczycieli. Do swoich mistrzów – żeby wymienić tych współczesnych – zaliczyłbym takich autorów, jak Harry Mulisch, J.M. Coetzee, Javier Marias, czy Orhan Pamuk. Ale czytam nie tylko beletrystykę. Z czasem zapisałem się również na filozofię, którą studiowałem właśnie pod kątem tego, by w przyszłości zostać pisarzem.
U. Wojnarowska Curyło : Urodziłeś się w Strzyżowie (co dobrze pamiętam ?), ile w Tobie zostało z melancholii, bądź z drugiej strony, ryzykanctwa i stawiania wszystkiego na jedną kartę, tak charakterystycznych dla mieszkańca Podkarpacia?
J. Miazga : Myślę, że bardzo dużo. To ryzykanctwo nawet nie wiem, skąd się u mnie bierze (to znaczy właśnie się dowiedziałem, że z tego, że się urodziłem i wychowałem na Podkarpaciu); ta cecha wydaje się nie pasować do reszty mojego charakteru, ale prawda jest taka, że jeśli coś mnie zainteresuje, zaraz przeradza się to w obsesję i jestem gotów się całkowicie temu poświęcić. Zresztą pisanie jest tego dobrym przykładem, bo decyzja, żeby zająć się tym poważnie, wiązała się z bardzo dużym ryzykiem – miałem świadomość, że to wpłynie na moje życie zarówno w przypadku, kiedy mi się powiedzie, jak i w przypadku, kiedy nic kompletnie z tego nie wyjdzie. Ale taka świadomość tylko wzmacnia determinację, która jest do pisania równie niezbędna, co skłonność do zadumy, do melancholii. To drugi biegun mojej osobowości, który już na pewno związany jest z Podkarpaciem, ponieważ zawsze, kiedy tu jestem i otaczam się tutejszymi krajobrazami, dopada mnie nastrój pewnej tęsknoty – nie tęsknoty za przeszłością, ale takiej ponadczasowej tęsknoty za bliskością z przyrodą, za przynależnością do świata i stanowienia z nim jedności, która jest we mnie bardzo silna, odkąd pamiętam. Myślę, że na intensywność podobnych przeżyć bardzo wpłynęło to, że dorastałem w takim, nie innym miejscu, ale też to, że oboje moi rodzice jeszcze przed moimi narodzinami przyjechali tutaj z Warszawy. Do stolicy, do dziadków jeździłem zatem na każde ferie i wtedy wyobrażałem sobie, że w innym możliwym świecie istnieje moje alter ego, którego rodzice nigdy nie wynieśli się z tego miasta, i które musi mieszkać tam razem z nimi. Mając w głowie te wszystkie szare bloki i chodniki, oraz dzieciaki, które z niedostatku drzew muszą bawić się na trzepakach, przed zaśnięciem modliłem się, żeby rano przypadkiem nie obudzić się w tamtym świecie jako ten drugi. Krótko mówiąc, uważam się za szczęściarza, że mogłem się wychować na Podkarpaciu.
U. Wojnarowska Curyło : Co jest dla Ciebie serdecznym wspomnieniem z tego czasu, gdy mieszkałeś we Frysztaku?
J. Miazga : Mam z tym miejscem bardzo wiele przyjemnych wspomnień, więc niełatwo jest wybrać kilka spośród tylu innych. Pamiętam, jak chodziłem się bawić nad Baranówkę, czasem z kolegami, a czasem tylko w towarzystwie mojego psa Gucia. Z wielkim sentymentem wspominam wszystkie biwaki oraz obozy, które organizowali państwo Zarszyńscy z Publicznej Biblioteki we Frysztaku i do dziś nie mogę się nadziwić, że natrafiałem na ludzi tak zaangażowanych społecznie i tak uczynnych.
U. Wojnarowska Curyło : Miłość do husky i wielkie w tej mierze efekty hodowlano- wystawiennicze zaczęły się kiedy? czemu? gdzie?
J. Miazga : Pierwszą suczkę husky nabyłem w roku 2002 i był to zakup tyleż oczekiwany, co świadomy. A miłość do psów tej rasy ewoluowała u mnie od ogólnego umiłowania zwierząt oraz dzikiej natury. Jest to pierwotna rasa, więc łączy wiele cech typowych dla dzikich psowatych z cechami psów udomowionych i przede wszystkim bardzo łagodnych. Co do jeżdżenia na wystawy – to po prostu kolejny krok, który umożliwia dzielenie się tą pasją z innymi. Razem z żoną mamy małą przydomową hodowlę, co oznacza mniej więcej tyle, że mioty planujemy tylko na potrzeby wymiany pokoleniowej, a więc bardzo rzadko. Wbrew pozorom, jeśli chce się to robić dobrze, jest to zajęcie bardzo trudne, wymagające ogromnych pokładów pracy i wiedzy, i niezwykle odpowiedzialne, bo przecież odpowiada się za przyjście na świat nowych istot, które mają zająć ważne miejsce w ludzkich domach i sercach. Husky jest niewątpliwie trudną rasą do wychowania, ale i tak uważam, że to najlepsza rasa na świecie.
U. Wojnarowska Curyło : Jak się żyje zootechniko- filozofo- hodowco- pisarzowi w tym czasie, dla kultury, trudnym?
J. Miazga : Istnieje powszechne przekonanie, że świat gardzi humanistycznymi wartościami, i w zasadzie nic nie przekonuje mnie, żeby uważać przekonanie to za fałszywe. Staram się być humanistą, ale to jest takie słowo jakby z lamusa, o którym mało już kto pamięta. W dzisiejszych czasach nawet sztuką rządzą reguły konsumpcjonizmu. Patrząc globalnie, nie dość, że populacja ludzka stale rośnie, a nie maleje, to nadal chcemy mieć coraz więcej. Obwiniamy rolników za złe traktowanie zwierząt, ale sami nakręcamy ten przemysł, spożywając za dużo mięsa. Marnujemy jedzenie, zasoby naturalne, podobnie nie żywimy szacunku do cudzej pracy. I to nawet nie jest tak, że te reguły dyktuje nam ekonomia, bo próżność i niegospodarność z ekonomią nie idą w parze, o czym może nas przekona obecny kryzys. To mnie wszystko trochę przeraża, bo wobec takiego świata czuję się nieswojo i zachowuję się w nim w sposób wycofany. Ale wierzę też, że nie muszę akceptować takiego świata. W moim przekonaniu kultura nie jest żadnym zbędnym dodatkiem do życia, lecz wyrazem owego buntu, który jest w nas. Ma swoje źródło w krzyku, który wydobywamy z siebie, gdy upadamy, i kiedy musimy przekonać samych siebie o naszym człowieczeństwie.
U. Wojnarowska Curyło : No i ostatnie pytanie: nad czym teraz pracujesz?
J. Miazga : Jestem w zaawansowanym etapie pracy nad nową książką. Na warsztat wziąłem pewien starożytny mit, który od dawna mnie intryguje, a który chciałbym podać w formie współczesnej, w realiach Polski ostatnich czterdziestu lat. Myślę też o napisaniu kameralnej historii, której akcja działaby się w wyimaginowanej wiosce, a dla której pierwowzór upatruję w Kobylem.
U. Wojnarowska Curyło : Dziękuję Ci, mój Drogi, za tę rozmowę. Mam nadzieję, że będziesz swoim życiem realizował swe ideały. Mam też nadzieję, że nasi Czytelnicy, zwłaszcza ci, dla których czytanie jest immanentną składową ich życia, sięgną po Twojego „Absalona”, a gdy minie czas pandemii, Ty sam zechcesz do nas zawitać na spotkanie autorskie, bo rozmowa z Tobą Kubo, to wielka przyjemność.
W dawno minionych czasach, ludzie z „lepszych sfer”, przy służbie czy osobach o niższej pozycji społecznej, przechodzili na francuski, manifestując w ten sposób swoją „lepszość”. O ile pamiętam z historii, zjawisko wybierania komunikacji w „lepszym” języku funkcjonowało w znacznie bardziej zamierzchłej przeszłości. Wystarczy osobom zainteresowanym tą tematyką prześledzić casus łaciny czy greki. Teraz, od lat, tę funkcję pełni język angielski. Jest narzędziem, którym z lepszym czy gorszym skutkiem posługuje się większość, intensywnie przemieszczających się po świecie, ludzi. Tzn. obecnie to przemieszczanie zostało znacznie ograniczone covidem, ale jak już do podróży za granicę dochodzi, to angielski stanowi najskuteczniejszą drogę do porozumiewania się. Miało tę funkcję pełnić. wymyślone dla potrzeb powszechnego dogadywania się ludzi. esperanto, a wygrał żywy język. Pisałam już jakiś czas temu, w eseju „Galopem przez polszczyznę” http://www.loqueris.pl/index.php/9-strzyzow/224-galopem-przez-polszczyzne, o meandrach komunikacji. Dziś poniekąd do tematu wracam, ale w kontekście nie obcojęzycznych wtrętów, lecz maniery prowadzenia rozmowy pisanej w języku angielskim. Na najpopularniejszych komunikatorach zjawisko bardzo powszechne. Rozumiem, gdy ktoś jest polską „gwiazdą” (Boże, jak to słowo się zdewaluowało…) czegoś, ma fanów na całym świecie i chce być dobrze zrozumianym, to oczywiste, że w języku polskim się nie porozumie. Ale, gdy koleżanka do koleżanki omawiając zachwyty nad urlopem, dzieckiem, widoczkiem- pisze o tym po angielsku? Dla mnie żałosne i śmieszne!! Ktoś powie: Nie pojmujesz znaku czasów!!Nie interesuje cię, nie czytaj! No, zaraz. Przecież, jeśli byłaby to korespondencja w trybie wiadomości bezpośredniej, nie miałabym szans jej przeczytać. A skoro jest publiczna, to widocznie do czytania przez każdego przeznaczona. Zatem mogę odnieść się do tej tendencji publicznie.
Znam wielu anglistów, zatem ludzi, dla których ten język jest, może nie tak bliski jak polski, ale z pewnością bardzo bliski i doskonale znany. Wiem też, że traktują go jak narzędzie, szanując, ale z całą pewnością nie stawiając wyżej niż język ojczysty. I nie pamiętam fejsbukowego spostrzeżenia, żeby rzeczeni angliści, w rozmowach między swoimi znajomymi, Polakami, w komentarzach zdjęć, wypowiedziach o wydarzeniach dla wszystkich, posługiwali się angielskim. Czepiam się? Nie pierwszy raz i zapewniam nie ostatni.
Dziś rano wpadłam na nieco groteskowy koncept rozważania roli smartfonów w walce z nikotynizmem ;-) Przedtem samotnie czekając na kogoś, by nie być takim samotnym, wiele osób wybierało papierosa. Teraz tę rolę spełnia z naddatkiem smartfon. Naturalnie on też uzależnia, kto wie czy nie bardziej? A ileż zła niesie z sobą nieumiejętne i bez umiaru życie w wirtualu.! Nikt nie jest w internecie niewidzialny, a wielu robi wszystko, by być widzialnym za wszelką cenę. Ludzie kłócą się w przestrzeni publicznej, hejtują, oświadczają, chwalą… Wszystko na sprzedaż. Trawestując jedno z powiedzeń: królestwo za lajka! A dwa, za udostępnianie. Sama też nie jestem bez grzechu, często udostępniam różne informacje, ale mam wrażenie, że niosą one jakieś przesłanie, wartość czy cenną informację. I nadzieję mam, że nie przyczyniam się do zaśmiecania przestrzeni czyjejś prywatności. Wpatrujemy się w nasze elektroniczne pudełka, wsłuchujemy w odgłosy z kosmosu, wypowiadamy życzenia do spadających gwiazd, a nie słyszymy jak bije prawdziwe życie. Nie wierzymy w to co wydaje nam się niemożliwe. Ale to opowieść na całkiem inny esej. Bo najpierw muszę sobie w sercu i głowie poukładać to, co wydaje się nieprawdopodobne i uwierzyć w to co się zdarzyło prawie na moich oczach i prawie przy mnie, a ja nie chciałam zauważyć i usłyszeć.