Jak każdy człowiek byłam kiedyś dzieckiem. Dzieciństwo wspominam, jako czas przez różową szybkę. Rodzice moi pracowali, babć, dziadków na tzw. podorędziu nie było, zatem oboje z bratem przerabialiśmy żłobek, przedszkole czy świetlicę. Nie są to wspomnienia jakoś źle na mnie ważące. Wszyscy nasi rówieśnicy mieli porównywalne dzieciństwo, więc nie było powodów do jakiegoś „zaważania”. Motywem dla którego wspominam o czasie różowej szybki jest beztroska, a ta jakoś do różowego pasuje. Z mojego dzieciństwa pamiętam po pierwsze zapachy - te jedzeniowe i te roślinne; jakieś świeże zapachy ściętej trawy czy suszonych liści tytoniu, tajemniczy zapach dziadkowej szopy na wszystko i zapach mleka, takiego prosto od krowy. Pierwszym zapachem, który identyfikuję i kojarzę najwcześniej, był zapach farby drukarskiej. Co nie było niczym nadzwyczajnym dla dziecka księgarza. Teraz w księgarniach pracują ekspedienci czy doradcy klienta, a kiedyś trzeba było być księgarzem. Żeby doradzić co czytać, książkę trzeba było przeczytać. Ale, co ja tu wypisuję w tych dziwnych czasach, w których 63% Polaków nie przeczytało w minionym roku niczego, co jest tekstem dłuższym niż przepis na coś z torebki. A zakup książki w cenie paczki papierosów czy sześciopaku piw, to także czynność oryginalna i spotykana coraz rzadziej.
W naszym domu czytali wszyscy- mój tatuś czytał na okrągło Trylogię i w między czasie zawsze coś. Mnie zarzucał, że czepiłam się Ań z Zielonego Wzgórza jak pijany płotu (ciekawe po kim tak miałam?), Marek studiował jakieś Tomki, Old Sheterhandy i Winetou, a mamusia wszystko. Nam, dzieciom, czytano przy każdej okazji i wszystko co mogło nas zainteresować. Wieczory wypełniali nam czarodzieje, wróżki, królewny, waleczni królewicze, piękne i bestie, smoki, Bajardy czy inne zaczarowane stwory, potem zwierzaki i ich przygody. Nasz tatuś miał specjalizację w poezji i piosence. Toteż usypialiśmy przy Balladzie o trzech Budrysach albo przy wierszach Janczarskiego. Proza i baśnie to już czas z mamusią. Nic zatem dziwnego, że odgrywaliśmy wieczorami teatrzyki cieni na wielkim, drewnianym krześle, zasłoniętym dużą kartą papieru śniadaniowego. Dla nas każdy kwiatek miał przypisaną rolę do odegrania. I tak np. – cykoria podróżnik zawsze była królem. Muszę Ci powiedzieć, że w naszej rodzinie nigdy nie mówiło się do rodziców: mamo, tato. Tak słyszałam u dziadków z obu stron. Dziadkowie, również w ten sposób, opowiadali o relacjach ze swoimi rodzicami. Więc się nie dziw.
Pamiętam jakieś deszczowe lato, siedziałam przy oknie u babci w domu i czekałam aż przestanie padać. Miałam może 6 lat. Pałaszowałam sobie przysmak nad przysmaki - kromę chleba posypaną cukrem i polaną mlekiem, a tu co widzę? Do kurnika wchodzą prawdziwe krasnoludki. Widziałam je tak realnie, jak widziałam zmokłe kury, które rozgrzebywały błoto na podwórku. Długo nikomu o swoim krasnoludkowym widzeniu nie mówiłam. Wiadomo co się mówi i myśli o takich, którzy mają podobne „widzenia”. Było tak dopóki nie przeczytałam książki Axela Munthe „Księga z San Michele”, a w niej motto jednego z rozdziałów: „Żal mi ludzi, którzy nigdy nie widzieli krasnoludków”.
Pamiętam świetnie smak pierwszych papierówek, które niezbyt dokładnie wycierało się o koszulkę czy spodnie. Pamiętam jak tatuś zrobił nam na rzeczce tamę i mieliśmy malutki zalew do chlapania się, które nazywaliśmy pływaniem. A były to czasy zamierzchłe aż tak, że nikt nie odważyłby się nieczystości do rzeki wypuścić, bo przecież woda, to dobro także mieszkających w niej zwierząt. Pamiętam zapach stearyny ze zniczy i ognia, który lizał niezwykłe papierowe, woskowane kwiaty nagrobnych bukietów. I pamiętam najlepszą na świecie zupę ziemniaczaną naszej babci Hanusi.
Podobno im człowiek starszy, tym bardziej gloryfikuje przeszłość. Cieszę się, że moje życie jest takie zwyczajne, a mimo to mam aż tyle wspomnień, jak przez różową szybkę właśnie.
Dobiega 25 lat jak pracuję jako logopeda. Najlepsze, co może się człowiekowi w zawodowym życiu wydarzyć to to, że praca go nie nudzi, a rozwija. Czyli, gdy praca, to jakby rodzaj hobby. Przez te lata przeżyłam wiele cudownych i zabawnych lub wzruszających sytuacji, które mnie w tym przekonaniu utwierdzają. Niektóre wciąż pamiętam. Opowiem Ci o niektórych, zgoda?
Było to na ostatniej, podsumowującej terapii sześcioletniego Tomka. Sprawdziłam już wszystkie wyrazy, zdania, rymowanki, w których wspólnie ćwiczyliśmy prawidłową artykulację. Było bez zarzutu. Zaczęłam z chłopcem swobodną rozmowę- czym się lubi bawić, co będzie robił u babci na wakacjach, jakie ma plany na dziś i dziecko wszędzie wszystkie trudne głoski mówiło bardzo starannie i poprawnie. Pytam - Tomek, a masz jakieś marzenie? Chłopczykowi zabłysły oczka - Mam! Bardzo chcę pojechać do ZOO. Marzę, żeby zobaczyć trzy zwierzęta: zyrafę, szłonia i wla.
Kolejny sześciolatek, Maciuś, zna się na wszystkich zwierzętach jakie można spotkać na wsi, ale interesuje go cała przyroda. Serce ze złota. Niedawno opowiadał mi z przejęciem, jak to ich strumykiem przypłynęła kaczka, co się dopiero co... okociła.
Uwielbiam te zaskakujące sytuacje i określenia, które dorosłemu nie przyszłyby do głowy.
Albo opowiadanie pewnej Zosi o tym, jak to bocian niósł w dziobie węża, a wąż był strasznie gruby, właśnie dlatego, że był kotny…
Pamiętam taką sytuację z pięcioletnią Emilką. Jest zima, dziecko przyszło pięknie i balowo wystrojone na terapię. Pytam dziewczynkę o powód takiego wytwornego stroju. Ona na to: a, bo dzisiaj w przedszkolu była hujanka.
Mam spotkania terapeutyczne z pewnym sześcioletnim, jąkającym się chłopcem. Na jednej z terapii rozmawialiśmy o płynnej wymowie głoski g jak grzyb. I tenże chłopczyk mówi w pewnej chwili: - A wie pani, dlaczego nie zbieramy, ani nie niszczymy trujących grzybów? Bo one rosną specjalnie, dla zwierząt.
Przychodzi do mojego gabinetu pięcioletni chłopczyk, którego głównym problemem jest niepłynność. W pewnej, uzasadnionej terapią, sytuacji poprosiłam, aby na następne spotkanie przypomniał sobie jakiś wierszyk czy rymowankę, na której planowałam pracować. A Szymek powiedział, że on zna taki wierszyk, bo mówi go każdego dnia. Brzmi on tak:
Panie Jezu, módl się za nami, za urwisami, łobuziakami,
co wciąż rozbite mają kolana i psot tysiące robią od rana,
o dobrych radach zapominają, a do nauki chęci nie mają,
robią grymasy i awantury, pstro maja w głowie, w skarpetkach dziury,
w biurku bałagan, a w myślach zamęt, tysiąc pomysłów i temperament.
Pracuję także z dorosłymi i przypominam sobie pana Jurka, afatyka, który miał od sześciu miesięcy diagnozę o afazji totalnej. Pojechałam do niego na wizytę. Przyznaję, że byłam nieco w strachu. Mam taką wypracowaną metodę, że do tych chorych mówię dużo, a jeśli oni powiedzą cokolwiek, natychmiast wplatam to co zostało wypowiedziane do rozmowy, wciąż sprawiając wrażenie, że nie zauważam ich problemu. Tak było i tym razem, gadałam jak najęta, absolutnie nie zadając najkrótszego pytania. I w pewnym momencie mówię: ale mnie ten pana pies obszczekał, on taki groźny jest, czy udaje? A jak on ma na imię?
Dżeki - odpowiada cichutko pan Jurek. Cała rodzina pana Jurka i on sam, zamarli. A ja udaję, że mnie nie dziwi człowiek mówiący od pół roku po raz pierwszy.
A groźny ten Dżeki? - pytam.
Wcale - odpowiada szeptem pan Jurek.
Fajnie się pracuje tam gdzie się dzieją różne cuda. Prawda?
Wróciłam z urlopu. A na urlopie, jak zawsze w chwilach nadmiaru czasu wolnego, mam myśli, na które go brak w dniach pracy. Myślałam o tym jakim jestem życiowym szczęściarzem, bo mam jak mam, jak lubię i chcę mieć. Nie układałam tych myśli w jakiś porządek w sensie ich ważności, ale ciekawa jestem czy też zdarzają ci się takie małe, życiowe podsumowania. A może tak cię wkręciło robienie kariery, że na takie „rzewne” treści brakuje już czasu? Ale skoro to czytasz, bo przecież nie musisz, to pewno takie myśli miewasz. Nie wymagam byś się zgadzał z tym rankingiem ważności. Zrób swój. A dla mnie ważne jest że:
- wiem, że nie wiem wszystkiego i nie obawiam się powiedzieć o tym głośno,
- robię to co się lubię i zazwyczaj pracuję z zapałem,
- nie mam od 17 lat szefa,
- mam kogoś, z kim rozumiem się bez słów,
- umiem się śmiać do łez,
- nie mam w życiu poczucia bezsensu,
- czasem podejmuję decyzję, która wokoło wszystkim wyda się irracjonalna, ale mnie nie. I jak się w rezultacie okazuje, to ja mam rację.
- zarabiam godnie, ale w kwestii kasy mam dno,
- mam ładny widok z okna i lubię miejsce, w którym mieszkam,
- mam plany i wersję A, B, C, D, i E na swoją przyszłość,
- wzruszam się w teatrze, kinie, przy muzyce,
- nie spóźniam się,
- akceptuję zmiany i wciąż się czegoś uczę,
- nie przejmuję się ludzką zazdrością, ale biorę pod uwagę innych, nie kłócę się o politykę,
- marzę.
Lista nie jest pełna i każdego dnia różnił by ją jakiś szczegół. A jak mnie zechcesz spytać: po co mam tworzyć taką listę, do czego mi się przyda? Odpowiem Ci prosto: żeby zauważyć, że to co ważne nie jest przedmiotem.
Skojarzenia z majem są na ogół przyjemne. Bo to i „łąki umajone” i „dziewczyny w zielone grają”. Części z nas w tym miesiącu zdarzą się spotkania rodzinne, bo to przecież „mój Boże, mała <<Oleńka>> już do komunii - jak ten czas leci”. Co roku tak w Internecie, prasie, w rozmowach wałkuje się temat: ILE DAĆ? Pozwolę sobie na osobiste w tej kwestii wspomnienie. Nasze dzieci już lata świetlne temu (no, może „lata” wystarczy), szły do komunii. Ponieważ oboje z mężem jesteśmy przeciwnikami ostentacji, obie uroczystości były skromne. Nie było list prezentów, uginających się od wszelakich dań stołów, wynajmowanych restauracji. I to zupełnie nie dlatego, że jesteśmy bliskimi znajomymi biedy czy niedostatku. Dla jasności - były to czasy, w których takie sprawy jak wynajmowanie lokalu, nie były wyjątkiem. Tak mamy, że ciągle i większość w naszym życiu przeżywamy inaczej. Nie, nie lepiej czy gorzej. Po prostu - po swojemu. Gdy szła do komunii nasza córka (czas prezentów w okolicy od 500 złotych w górę), powiadomiliśmy zaproszonych gości, że rodzice chrzestni mają dać po 100 zł, a pozostali goście po 50 zł lub prezent tej wartości. Nasi bliscy zrealizowali naszą prośbę. Czemu tak zrobiliśmy? Sądzę, że dlatego, że najbardziej boimy się złych myśli. Dobrze mnie zrozum. Nie: co sobie pomyśli ktoś. Ale: qurcze, jeszcze komunia u…. Od września składaj na cudze dzieci!
Nie myśl sobie, że to fantazja literacka podpowiada mi te słowa. Pracuję wśród ludzi i takie wypowiedzi są więcej niż częste. Pomyślisz sobie: ale pomysł? Upokorzyć dziecko, które nie ma się czym pochwalić po przyjęciu, ani między rówieśnikami, ani dorosłym. Właśnie: po przyjęciu komunijnym, a nie po przyjęciu sakramentu. Wkurza mnie to nachalne wkręcanie ludzi w zakupoholizm. Dajemy sobą manipulować przez sztab wyszkolonych łowców naszych, nie najlżej zarobionych, pieniędzy. Reklama sugeruje, że dziecko będzie szczęśliwe tylko z taką grą, takim smartfonem czy innym PRZEDMIOTEM. Pozwolę sobie na zawodową refleksję. W ostatnich latach do mojego gabinetu trafia coraz więcej dzieci, które mają 3, 4 lata i ledwo lub wcale nie mówią. Pytam rodziców: czy dziecko ma zabawki? Ma!! Ogromne ilości, ale się wcale nimi nie bawi! Wówczas proponuję żeby każdego dnia, bez wiedzy dziecka, wynieść jedną z nich, taką, która z pewnością nie była przez dziecko wykorzystywana w zabawie. I wyobraź sobie, często zdarzają się przypadki, że po 2 tygodniach takiego opróżniania pokoju z przeszkadzajek, dziecko zaczyna mówić!!
Jestem przeciwna stawianiu przedmiotu w centrum życia. Przedmiot to NARZĘDZIE. Tak i tylko tak powinien być traktowany. A wracając do tematów komunijnych: uważaliśmy, że naszym dzieciom niczego ważnego nie brakowało. A już z pewnością nie brakowało niczego, co się da zastąpić rzeczą.
A jak to jest, było czy będzie u Ciebie?
Zastanawia mnie dlaczego ludzie tak źle reagują na inność. Czy tak mają głównie Polacy czy inne nacje też? A może tak mają ci, którzy mają niskie poczucie wartości? A może tacy, którzy mało mają okazji do porównań? A może biedni? A może ?... a może?...
Mnie inność kojarzy się z… językiem węgierskim. Wiele razy byłam na Węgrzech. Lubię je. Ci, którzy mnie znają, wiedzą jak bardzo. Nawet posługuję się kilkudziesięcioma słowami w tym dziwnym języku. Miejsca, które są mi szczególnie bliskie, są na ogół mało znane moim rodakom. Bo to Gyula, Heviz, Keszthely, Hortobagy czy Tihany. A to co na Węgrzech cenię najbardziej to to, że tam wolno być starym, grubym, pomarszczonym, brzydkim, niebogatym, chorym, pokręconym i że nikomu to ani nie przeszkadza, ani nie wzbudza negatywnych skojarzeń. Oczywiście można też być ładnym, zamożnym, smukłym i młodym. A istotne jest, że Węgrów ewidentnie nie dziwi i nie zaskakuje, że ludzie są tacy i tacy. Kiedy jest się na leczniczych węgierskich basenach, widzi się wszelkie przypadki zdrowia i urody a także ich braku. I co z tego? Nikogo to lecznicze obnażanie się nie wprawia w zdumienie - brzydki czy gruby też może, bez stresu się rozebrać. Natomiast wyjście na basen, kąpielisko, nad zalew Polsce, to takie na dnie duszy pytanie: jak się przełamać, jak nie przejmować ewentualną oceną, skoro nie mam wymiarów modelki. Oczywiście myślę o wersji dla płci pięknej. Płeć, hm, no, ta druga, nie ma takich dylematów i to nie tylko nad wodą.
Z kwestią obecności na węgierskich basenach ludzi nie wyglądających na zdrowych jest tak, jakby się dziwić, że w przychodni siedzą chorzy ludzie. Jasne, część jest zdrowa, np. ci którzy przychodzą na wizytę do logopedy ;-) , albo ci, którzy komuś towarzyszą. Może to co powiem to truizm, może banał: życie jest cudem, mam tę świadomość od lat. Oczywiście, możemy w nim liczyć na smutek, zmartwienie, porażkę, ale także na radość zwycięstwa, poczucie dumy, czy triumfu.
Myślałam sobie kiedyś o tym, czemu w szkole nie ma przedmiotu czy zajęć uczącego tego jak żyć, kiedy nie wszystko idzie po naszej myśli. Jak sobie radzić ze złością, z rozżaleniem? Czemu mamy taką łatwość popadania w nałogi i taką trudność w walce z nimi? Czemu tak trudno nam dotrzymać słowa, a tak łatwo obiecać? Nie słyszałam, żeby w szkole mówiono o tym, jak przeżyć stratę albo ostateczne rozstanie czy żałobę. Żeby omawiano co czuje ktoś słabszy, mało zdolny albo w powszechnej opinii uważany za mniej godnego uwagi. Żeby uświadamiano, że na świecie są, i zawsze będą, ludzie mądrzejsi, młodsi, bogatsi, urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą, pracowitsi, ale także dokładnie przeciwnie.
Czasem myślę o tym, że człowiek jest zdany na samotność. Każdy tak ma. Wiem, że będąc w rodzinie też jestem samotna. To mnie nie obraża ani nie dziwi. Czytałam kiedyś bajkę pod tytułem „Agnieszka skrawek nieba”. Piękna. A najważniejsza z niej konkluzja jest taka: ludzie po drugiej stronie(…) są tacy sami jak my. Każde życie, jak medal, ma dwie strony. Czasem tak nas wiedzie los, że wszyscy widzą tylko tę pozłacaną, albo tylko tę poszarzałą. Zastanawiam się kiedy ostatnio zechciało mi się zajrzeć na tę gorszą stronę - moją, moich mniej i bardziej bliskich. I czy coś udało mi się zrobić, żeby zatrzymać na dłużej światło ich lepszej części.
Co ta pora roku w sobie ma, że na wiosnę zaczyna się knuć: a może zacznę biegać, albo jakąś siłownię wdrożę? Nie żebym uważała, że chęć podobania się sobie czy komuś, to jakaś wątpliwa moralnie sprawka. Patrzymy na wyłażące z ziemi kwiecie, a ono wiotkie, smukłe i powabne - jak co roku. A ja/my, najczęściej z niedotrzymanym postanowieniem wielkopostnym w kwestii słodyczy, z niezrzuconą oponą zimową i całkiem już sporą letnią.
No to może rozpocząć okres: czas wiosennego wciągania brzucha, prostowania pleców i wyższych obcasów? Burzę się przeciw temu powiedzeniu, że poznać pana po cholewach, a jednocześnie gdzieś w tyle głowy mam, że może jednak tak. Taka to jest teraz tendencja, że poprawiamy co się da, a jak się nie da, to nie pokazujemy. Właśnie- pokazujemy, na pokaz, a niech zobaczą...
Niby nic złego. Większości zależy, żeby znany był jego lepszy profil, nawet jak się do tego głośno nie przyznają. Cóż, odrobina próżności to nie jakiś grzech czy występek. Producenci odzieży nie rzadko zaniżają numerację, bo takie miłe zaskoczenia często skutkują nieplanowanym zakupem nastego sweterka lub piątych czerwonych spodni z wszytą rozmiarówką S. Szaleństwo odchudzających gadżetów i moda na ich posiadanie to znakomity biznes. Kiedyś chodziło się na spacery z dzieckiem czy koleżanką lub też z inną bliską osobą po to, żeby z sobą pobyć, pozachwycać się wspólnym patrzeniem, skomentować to czy owo lub tego czy owego.
A teraz - żeby spalić kalorie. Trochę brzmi jak: spalić na stosie. Moja kuzynka spaceruje w ten właśnie sposób i czasem mnie na te paraspacery zaprasza. Gnamy więc tak zwaną małą obwodnicą, omijając ludzi z psami, zakochanych, którzy ze spalania, to palą się do siebie; gadać się nie da, bo człowiek ledwo dyszy. I jak tak przelecimy, jak czarownice na zlot, tę małą obwodnicę ze cztery razy, urządzenie zegarkopodobne mojej kuzynki pokazuje, że spaliłyśmy równowartość jednego pączka. Jednego malutkiego pączuszka, nawet nie w lukrze, tylko takiego ledwo posypanego cukrem pudrem!!