Nie będzie eseju w ten piątek. To jest miał być, taki radosny, letni i żartobliwy. Ale ponieważ właśnie umarł kolejny kawałek mojego dzieciństwa, to nastrój jakby nie ten. Sama się zastanawiam jak to jest, że choć emocje łączące mnie z tą osobą która odeszła – od wielu lat żadne, a kiedyś bardzo wielkie, to smutno mi. Nad czym? Nad latami, które minęły, nad ludźmi, którzy są ze mną na zdjęciu – a z żyjących jestem na nim ja z bratem... A może to tak: uświadamiam sobie przez tę śmierć, że pokolenie, z którego jestem, powoli staje się tym coraz starszym. O ile oni kiedyś nad nami roztaczali parasol opieki, to teraz już całkiem inne mają zajęcia. A my? Przecież w środku ciągle dzieciaki, z pomysłami czasem godnymi rówieśników własnych dzieci. I nawet jeśli nie wypada, to gdy nie ma dzieci w domu różnie jest z grzecznością.
Jako młoda matka odwiedzałam stryjostwo. Trafiłam na spotkanie towarzyskie. Siedziałam wśród gości i nagle któryś z biesiadników powiedział: A wiecie Franek został pradziadkiem. I w odpowiedzi od kogoś: coś takiego!! Taki młody chłopak!! Halo jaki chłopak? Pradziadek-chłopak?
Kiedy chodziłam do liceum, w maturalnej klasie, nasza koleżanka zaczęła spotykać się z uczącym nas matematykiem, człowiekiem świeżo po studiach. To czas był taki, że niewiele nas mogło zaskoczyć, a już absolutnie nie to, że ktoś z ledwo dostatecznej uczennicy, przeistacza się przed maturą w matematycznego orła. Ale żeby spotykać się z takim dziadkiem…
Dziadek, pradziadek, ciocia, stryj - w strumieniu przemijania.