19. 01. 01
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Z czym Ci się kojarzy biblioteka? Z wypożyczalnią.

 Z wypożyczalnią czego? Książek, czasopism, filmów, płyt … Strzyżowska biblioteka kojarzy się jeszcze z wieloma imprezami, wystawami, prezentacjami, konkursami. I to chyba wszystko.

 No, właśnie co do słowa „biblioteka”, nie wszystko. Zapraszam na spotkanie z szefową Podkarpackiej Biblioteki Chustowej, Doradcą Chustowym Clau Wi, adminką grupy Chustowej, absolwentką studiów uniwersyteckich z zakresu technologii żywności i żywienia, mamą Jasia i Małgosi, miłośniczką ekologii we wszystkich jej przejawach, mieszkanką Gbisk z wyboru, panią Joanną Krypel. Spotykamy się w niezwykłym siedlisku Asi i jej męża, Pawła, gdzie na ścianie stodoły wymalowane są imponującej wielkości portrety przodków gospodarzy. Asia, rzeszowianka z dziada pradziada i Paweł, rzeszowianin w drugim pokoleniu. Ten dom należał do dziadków Pawła, opuszczony popadał w ruinę, dopóki nie zapadła decyzja o powrocie młodych na- w tym wypadku chce się rzec- „dziadowiznę”. Ponieważ jest zima miałam obawy przed dojazdem, ale zupełnie nie potrzebnie. Większość trasy to dojazd wygodną drogą asfaltową i jakieś 100 metrów szutrową. Dom stoi opodal ściany lasu, otulony sadem. Na powitanie leniwie wysuwa się czarny, spory pies w typie labradora, a że nie robię wrażenia agresora, wchodzi powrotem do swojej ogromnej budy.

Asia, to szczęśliwy przypadek, który po części zawdzięczam facebookowi. Traf chciał, że gdy kiedyś coś na facebooku przeglądałam, to Asia w tym czasie na swoim profilu umieściła poruszającą fotografię. Na niej były dwa duże metalowe pojemniki z siatki. W na dnie jednego leżał stosik tetrowych pieluch, na oko dwadzieścia, a drugi pojemnik był cały wypełniony pampersami. Było to, o ile pamiętam, roczne zużycie dla jednego dziecka. Wprawdzie nie mam dzieci w tym wieku, ale pomyślałam, że to interesująca osoba i wyjątkowe podejście do życia. Nie pomyliłam się. Dalej okazało się tylko ciekawiej. Mam problem z przechodzeniem na ty, ale w tym wypadku, gdy gospodarze okazali się pokrewnymi ze mną duszami, problem rozpłynął się bez śladu.

Urszula: Co Was tu sprowadziło, oprócz tytułu własności ?

Asia: Mieszkanie tu to same plusy- powietrze jak kryształ, widoki jak z bajki, koszty życia niewielkie, możemy zacząć planować i realizować nasze dość szalone marzenia.

Urszula: Jesteś doradcą chustowym. Co to takiego?

Asia: Jestem Doradcą Noszenia, co oznacza, że przekazuję rodzicom wiedzę na temat zasad prawidłowego noszenia dzieci w chustach i innych miękkich nosidłach, a także w zakresie budowy oraz rozwoju kręgosłupa i bioderek małego dziecka. Mówię rodzicom na temat roli tulenia dziecka i tego, że to naprawdę krótki czas oraz, że warto go wykorzystać, bo dziecko wyrasta z tulenia. Niestety. Bardzo wierzę w to co robię i dlatego powołałam do życia Podkarpacką Bibliotekę Chustową, w której nieodpłatnie można wypożyczyć chustę.Młodzi rodzice najczęściej (choć miałam wiele różnych przypadków) wybierają najtańsze, niskopółkowe chusty, których ceny oscylują wokół 150-200zł. Takie też wypożyczam. Najdroższa chusta, jaką mam w bibliotece, kosztuje chyba 450zł. Chusty tkane ręcznie to najczęściej chusty bawełniane, mogą w nich wystąpić domieszki jedwabiu lub kaszmiru w formie wątku. Cena jest uzależniona od wielu rzeczy. Np. czy wątek jest farbowany ręcznie pod konkretną chustę, dla uzyskania określonego, zamierzonego efektu. Ogólnie, ceny chust mogą sięgać kwot znacznie wyższych niż 2500zł (ale też mniej). Z biblioteki korzysta sporo rodziców. Są to osoby, które chcą spróbować czy ta przygoda im odpowiada. Są też tacy, których nie stać na kupno swojej chusty. Po konsultacji, którą prowadzę, zostawiam czasem chustę z Biblioteki, żeby rodzice ćwiczyli wiązania im pokazane, zanim podejmą decyzję o zakupie.

Urszula: Jestem zaskoczona poziomem świadomości i dojrzałości w przeżywaniu swojego rodzicielstwa i bycia rodziną. A co jeszcze robicie w zakresie szeroko pojętej ekologii?

Paweł: A, na przykład, pijemy wiosną sok z brzozy. Z praktyki wiem, że u nas najbardziej efektywne jest ściąganie soku z południowej strony brzozy i że ściągnięcie ok 15 litrów soku w niczym drzewu nie zagraża. Więc pijemy go, częstujemy znajomych i czujemy się świetnie. Asia zna się na ziołach, zbiera je , suszy i dorzuca do posiłków. Wokół domu rośnie sporo starych gatunków drzew, suszymy ich owoce i mamy chipsy owocowe na całą jesień, zimę i wczesną wiosnę. Kochamy kamienie, więc kupiliśmy kamień z budowy obwodnicy i wyłożyliśmy sporą część podwórka, tworząc coś na kształt patio. Mój dziadek wykopał tu studnię głęboką na 44 betony. Pierwszy beton (80 cm) to była ziemia, pozostałe to był lity kamień. Rozwoził go potem po okolicy, ktokolwiek się zgłosił. Myślę, że jak patrzy z nieba na nasze zakupy kamienia, kręci głową ze zdumienia.

Urszula: Widać, że lubicie swoje miejsce. Zechcecie zdradzić swe plany?

Paweł: Moje wiążą się pracami rękodzielniczymi na zamówienie. Póki co nie chcę precyzować , bo pomysły nie są jeszcze ostateczne i jest ich wiele. Sam muszę sprawy z sobą przegadać i przepatrzeć możliwości. Ale czuję, że mogę wiele unikatowych pomysłów wdrażać tu, gdzie wybrałem swe życie.

Asia: Ja rozważam wiele pomysłów związanych z ekologią i żywieniem. Oczywiście pomaga mi w tym moje wykształcenie, ale też pasja do życia blisko natury.

Urszula: A ja Wam życzę takich realizacji, które sprawią przyjemność, pożytek i dumę z siebie, że potrafiliście trafnie odczytać co Wam najlepiej pisane. W imieniu Czytelników Loquerisa dziękuję za gościnę.

 

18. 11. 28
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 

No i przyszła ta pora roku, co to w niej dzień ledwo się zacznie, a już dobiega końca. W dialogach króluje słowo: „nawzajem”, a w sklepach piętrzą się Mikołaje poprzekładane czerwonymi włosami anielskimi, pstrokatymi kalendarzami adwentowymi z mdlącymi czekoladkami i mieniące się „szczerym” złotem czuby na choinkę. Po tym wstępie od razu widać, że to nie jest mój ulubiony czas. Wytłumaczę się w paru zdaniach – nie lubię, gdy wszystko jest na sprzedaż, a takie złudzenie funduje nam handel. Mamy myśleć, że jak kupimy to, co właśnie reklamują, to będzie to niezbędny składnik świątecznej atmosfery. A ja tam myślę, że jeśli tęsknisz za Świętami Bożego Narodzenia, to zapewne nie za świętami handlu, który upchnie każdy „badziew”, bo udało się go wykreować na to, co rzekomo mieć musisz. Handlujący kredytami dostali jakiejś wścieklizny i wciąż dzwonią nie bacząc na RODO czy inne przeszkody. W poczcie mailowej aż się roi od spamu- a to propozycje nowych znajomości (przysięgam- na TE strony nie wchodzę i nigdy nie wchodziłam ), to znów chcą mi przed Sylwestrem przedłużyć… rzęsy o 90% (a ja naiwna zawsze myślałam, że mam swoje wystarczającej długości), a to informują mnie, że Black Friday mam od początku listopada i on dla mnie wyjątkowo wciąż trwa, zatem okazja goni okazję…

Dla mnie, mieszkanki doliny Wisłoka, ten czas jest jeszcze dodatkowo trudny do przeżycia. Otóż, ja nie mam czym oddychać! I nie jest to żarcik z kategorii dwuznacznych. A zatem precyzując, powietrze wokół mnie do oddychania się nie nadaje! Czy to rano, idąc do pracy, przemykam obok, stale tych samych, dymiących posiadłości, czy to wieczorem idąc z psem lub na spacer, chowam nos w szalik, ale oczu już nie za bardzo mam w co. Więc wgryza mi się to śmierdzidło w gardło, wyciska łzy i drapie w nosie. Smog robi od lat karierę medialną, zapewne są zatem jednostki, które jakiegoś specjalistę od ochrony środowiska zatrudniają. Tyle tylko, że mam wrażenie, że tego dymu, ani tego smrodu w owych urzędach nie czuć ani nie widać.

 

18. 10. 09
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

W rozmowach ze znajomymi jestem pytana o to, że skoro twierdzę, że wszyscy mówią CO zrobią, a ja wiem JAK, to może przestanę się „przechwalać” i coś na ten temat powiem. Zgoda. Oto jedna z przykładowych kategorii na JAK.

Dużo i często wyjeżdżam.Nie są to wprawdzie jakieś egzotyczne wyprawy, choć bywają i takie. Sporo pracuję, więc często potrzebuję się trochę oderwać. A zawsze staram się zobaczyć coś innego lub inaczej pokazanego, coś co może ubarwić moje życie, czasem dom czy ogród, czasem wspomnienia. Uważam, że należy obserwować świat, różne nowinki i ułatwienia, a potem je przemyśleć i może dopasować do swojej sytuacji lub okoliczności. Ostatnio miałam takie komunikacyjne doświadczenia i przemyślenia. Chciałam sprawę w naszym urzędzie załatwić, krótką, podjeżdżam i oczywiście zero miejsc parkingowych. Natomiast na dwóch miejscach dla samochodów stoją centralnie ustawione dwie motorynki. Naturalnie, jeden pojazd zajmuje jedno miejsce parkingowe. Miałam ochotę chwycić pędzel, wymalować 2 symbole motocykla i podzielić miejsce parkingowe na pól. Na szczęście, mam uczonego znajomego, specjalistę od projektowania parkingów i znawcę znaków drogowych., który dokładnie wyjaśnił mi jak należy się za sprawę zabrać. I już teraz wiem JAK i wiem, że to nie jest trudne, a wielu osobom ułatwi życie i oszczędzi stresu poszukiwania miejsca do zatrzymania się. Podobnie można oznakować miejsce parkingowe dla kobiety w ciąży. Są takie znaki w Rzeszowie, mogą być i u nas. Pomyślałam także, że w centrum naszego miasta rowerzyści często mają problem z bezpiecznym zostawieniem swego bicykla. Widziałam nad Jeziorem Cisa interesujący stojak rowerowy, może się komuś przyda fotografia pokazująca JAK to tam wygląda.

 Kiedy spotykam na swojej drodze dużą przeszkodę, omijam ją, bo wiem, że sama sobie z jej pokonaniem nie poradzę. Kiedy przeszkoda jest mała, taki przysłowiowy kamyk w bucie, ja, ale nie tylko ja, bagatelizuję tę niedogodność. Jakoś się do niej przyzwyczajam i przystosowuję. A potem ze zdumieniem stwierdzam: O! Odcisk mi się zrobił! O, mam dziurę w skarpetce! O! Boli mnie noga, choć nie szłam daleko.Bo chyba większość z nas tak ma, że drobiazgi pomija machnięciem ręki. A przecież gros naszego życiowego bagażu to drobiazgi właśnie. Sądzę, że warto kolekcjonować wartościowe, a szybko pozbywać się szkodliwych.

 

18. 10. 05
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

 Zastanawiałam się czy napisać choć parę zdań na temat zbliżających się wyborów, czy raczej taktownie pomilczeć. No i coś mi nie daje zachować się taktownie. Czyli jak powiedział klasyk- tracę szansę, żeby milczeć ;-)

Zdecydowałam się kandydować do rady miejskiej i oczywiście nie stało się to ot tak. A do tego, kto mnie zna, wie, że nie za bardzo odpowiada mi rola paprotki. A wymóg parytetu również jest mi intelektualnie obcy.

Czytałam programy, czy też raczej obietnice wyborcze kandydatów do różnych rad, a także moich kontrkandydatów. Wszędzie obietnice i pomysły jedne bardziej, drugie mniej nierealne. Oczywiście wszystkie, a przynajmniej znakomita większość, są z kategorii : CO, a prawie żadna z kategorii :JAK.

Pomyślałam sobie, że ja nie znajduję w sobie takiej siły, żeby moich wyborców przekonać, że to właśnie ja będę gwarantem, że wybudowana zostanie dłuższa droga,szerszy chodnik, większe przedszkole czy żłobek oraz kolejne place zabaw i ścieżki rowerowe itede itepe. Nie mam także pojęcia jak moja marna osoba mogłaby zawalczyć skutecznie z bezrobociem np. budując u nas fabrykę czy coś, co kojarzy się z zatrudnianiem innych.

Jak ja chcę w tej kategorii CO zaistnieć, to muszę zaproponować taki fajerwerk, żeby wszystkich przebić i na wiele lat zapisać się w pamięci moich PT wyborców. Mógłby to być tramwaj do tunelu, bo chyba wyjdzie taniej niż pociąg. Ale jeszcze ktoś mnie z tym na wiek wieków skojarzy i nawet z moich wnuków będą się śmiać, że ich babcia na taki oryginalny koncept wpadła.

To może ogłoszę, że będę pracować usilnie, by nasza gmina od północy graniczyła z Jeziorem Tarnobrzeskim, a od południa z Soliną. U nas mieszka sporo żeglarzy, to im się spodoba i może mi wielu głosów przysporzyć. Przecież nie jeden na przestrzeni dziejów żądał dostępu do morza. To my chociaż dostępu do mniejszego akwenu możemy sobie życzyć. I, jak mi zaraz podpowiedziała moja złośliwa wyobraźnia, między tymi skrajnymi punktami- nazwijmy je T i S obiecam starać się o metro. Albo chociaż jakiś pociąg.

A tak poważnie mówiąc, to zastanawiam się, jak przyjdzie się dogadać wybranym przez nas radnym, skoro już teraz błoto polityki tak bardzo dosięgnęło nasz mały Strzyżów?

17. 05. 05
posted by: Urszula Wojnarowska-Curyło

Lubimy mieć w swoim otoczeniu coś wyjątkowego, np. żelazko z duszą, stary moździerz, zabytkowy sekretarzyk czy jakiś porcelanowy drobiazg. Coś, co świadczy o posiadaniu herbowego przodka lub o wyjątkowości naszych potrzeb do otaczania się przedmiotem szlachetnie urodzonym. Dbamy, czyścimy, eksponujemy go. A co? Niech zaświadcza…

Razem z moim mężem przyjechał do Strzyżowa tzw. babci kubek - wyprodukowany z okazji 50- lecia panowania cesarza Franciszka Józefa. Zawsze mnie zadziwiało skąd się wziął w rodzinie niebogatych, małopolskich chłopów. I jak musiał być odświętnie używany skoro przetrwał grubo ponad wiek w całkiem dobrym stanie. Ta przypadłość „otaczania się” zupełnie nie dotyczy spraw niematerialnych,  zwłaszcza słowa. Bez oporu przesiąkamy anglicyzmami, wchłaniamy  technicyzmy czy słownictwo korporacyjne. Nie posługujemy się słowami utożsamianymi z gwarą. Taką mamy postawę, jakbyśmy wypierali się, że rozumiemy słowa z przeszłości. Bo o zdecydowanej większości z nas świadczą, że nasi przodkowie byli, co najwyżej, szaraczkową szlachtą, częściej chłopstwem czy mieszczaństwem.

Sądzę, że w każdej rodzinie są wyrazy sprzed lat, które w niej zasłużenie funkcjonują. Są i u nas słowa, z nami mieszkające, które bez oporów wplatamy do rozmów. Moim ulubieńcem są charaje, świetnie się sprawdzające na określenie ugotowanych w zupie jarzynowej warzyw, ale także na określenie „odpadów biodegradowalnych”. Lubię używać wyrazu mecyje - wraz z odpowiednim ruchem głowy - wszystko wyjaśniają. Gdy nie potrafię znaleźć odpowiedniej nazwy na przedmiot wystarcza mi słowo koromysło - w nim jest zawsze wszystko to, o co mi chodzi. Razem z moim ojcem, który do Strzyżowa przyjechał z nad Wisły, przyjechało słowo studzielina.  Tak mi niedobrze na to słowo, jak innym na słowo „flaki”. Był tatuś mój człowiekiem dość zasadniczym i w kwestii jedzenia niewybrednym - glimania nie cierpiał. A że był czas, w którym jeść lubił, urósł mu całkiem imponujący wanc. Mój dziadek Franek był koniarzem. Nic z tej namiętności na mnie nie przeszło, koni się boję i je omijam łukiem szerokim. Ale wiem, że najdelikatniejsze nozdrza mają źróbki. Tak babcia moja określała chłopaków nastoletnich, skłonnych do nieszkodliwych psot. Źróbek mieścił się w kategoriach - trochę mniej jak despetnik, a już zdecydowanie mniej jak chuncfot. Niegrzeczne czy niemądre zachowanie  mogło skutkować kłopieniem. Opowiadał mi jeden z księży, że jak zawitał na nasz teren, jednym  z pierwszych grzechów, który podczas spowiedzi usłyszał było: „kłopiłam się z chłopem”. A że nie wiedział co to słowo oznacza, spytał tylko czy ze swoim, bo jak tak, to nie grzech. Zrobiłam wśród moich młodszych znajomych rekonesans - kto wie co oznacza słowo balaski? Najczęściej kojarzyło się z… pętami kiełbasy.

I tak idą ze mną przez życie: pluskiewki, kociuba, ciulajza, sycz, uzlącany dom z cokli, omaśklane szklanki czy zaguźlane nitki. Nie epatuję nimi w rozmowie, ale są ze mną  od zawsze. Tuż przed Bożym Narodzeniem karierę międzynarodową zrobił filmik reklamujący Allegro - o dziadku, który uczył się angielskiego, bo wybierał się do wnuczki mieszkającej w którymś z anglojęzycznych krajów. Film słodki, z nienachlaną reklamą, ale pokazujący mimowolnie, że dla ojca dziewczynki język polski ważny nie był, skoro nie nauczył swojego dziecka jak po polsku powitać dziadka. Słowa nieużywane bledną, nikną i odchodzą, bo język jest wtedy żywy, gdy się go używa. Słowa są kluczem do zrozumienia ludzkich „dlaczego”. Dlatego warto pomyśleć nad budowaniem i dbałością o własne muzeum słów.