Często słyszę utyskiwania, że ta pogoda powariowała w tym roku- maj zawitał w kwietniu, potem w maju były lipcowe upały, w lipcu mieliśmy afrykański skwar, a w sierpniu zakwitły polskie mimozy. I potem szybko, ani się obejrzeliśmy, znów trzeba było przestawiać zegary na czas zimowy. Wprawdzie złota jesień i cisza błękitnego nieba zalewała nam serca spokojem i zachwytem nad cudami natury, ale wszystko zepsuł ten skracający się dzień i ta ciemność po godzinie 17-stej, 16-stej, a przy niesprzyjającej aurze i po 15-stej. Nie, nie, nie jest ze mną tak, żebym uważała, że warto żyć tylko w weekendy (no góra od czwartku) i tylko wiosną, latem i cudną jesienią. Wręcz lubię tę część roku, zwyczajowo uważną za brzydszą, czyli czas po grudzień, potem przerwa na przetrwanie zimy aż do lubianego przeze mnie przedwiośnia. Od mojego dzieciństwa praktyka była taka, że po czasie odpoczynku nadchodził przewidywalny czas aktywności- czy to zawodowej, czy to rodzinnej, czy na dowolnej niwie. I ten czas rozpoczynała jesień. Teraz wciąż jesteśmy w czasie jakiejś ni to pogoni, ni to oczekiwania. Zwalają się na nas różne zwroty losu, rodzinne akcje, nieplanowane pomysły do wdrożenia na już. Jesień niby uczy cierpliwości, ale my- współcześni uczniowie w klasie życia coraz bardziej nieskorzy do lekcji. Niby dokądś zmierzamy- na weekend pojadę sobie w góry i odpocznę. Jadę, jestem tam, wracam całkiem „nieodpoczęta”... I wielu towarzyszy poczucie, że to co miało być celem, okazało się etapem. Może za dużo sobie po sobie obiecujemy? Albo po świecie, czy jego okolicznościach? Może nie umiemy cieszyć się z małego, tylko wciąż nam się chce więcej i więcej? Może, jak śpiewa Bułat Okudżawa, ludzie mający pełne brzuchy, chcą mieć pełny trzos i to stąd ciągły niepokój, tempo i bieg, którego nie uśmierzy lek na zespół niespokojnych nóg? A ja lubię marzyć i podążać za marzeniami. Lubię szukać w ludziach świateł, które ma każdy. A światło jest lepiej widoczne w mroku. Czyli teraz jesienią, widać je wyraźniej.