Dziś będzie tak „nie w temacie”- ani z racji na kalendarz, ani jakieś wydarzenie. Zwyczajnie, przyszła mi do głowy potrzeba rozważenia dobrych stron narzekania i ponuractwa. I to mnie, którą prawie wszyscy znają z wiecznego uśmiechu i widzenia szklanki do połowy pełnej. Polacy słyną z nieuśmiechania się na ulicy i ze swych skwaszonych min. A ja, właśnie dlatego, że jestem wiecznie uśmiechnięta, to często idąc do pracy, czy z pracy spotykam się z pytajnikiem w spojrzeniu: znam ją, że się tak do mnie uśmiecha? Mam taką potrzebę, żeby się do świata uśmiechać, choć muszę przyznać, że coraz częściej zauważam, że jest za dużo ludzi w moim życiu. Mam na myśli takich, co to zawodowo sobie nie wyobrażają, żeby ktoś inny zajmował się terapią ich bliskich, czy takich, którzy mają potrzebę, żebym im doradzała w przeróżnych, czasem bardzo osobistych kwestiach... Moja obserwacja jest taka- kiedyś wszyscy byli emocjonalnie dostępniejsi. Można było bez umawiania wstąpić do bliskich znajomych, można było zadzwonić i przegadać każdy temat, było komu się pożalić, byli słuchacze. Znikł ten świat. Jak masz problem, idź na terapię, bądź „w procesie”. Lata temu wmawiano nam, że wystarczy rano dać sobie właściwą afirmację i wszystkie troski pierzchną. A kto tego właściwie nie potrafi, znaczy nie umie sobą kierować. Ale tak to, po prostu, nie działa. Nie wiele da się przypudrować „kipsmajlingiem”, a prawdziwych zmartwień zupełnie się nie da. I wtedy mamy potrzebę ponarzekania, zwierzenia się, poszukania kogoś kto „tylko” życzliwie posłucha. I takich osób jest najmniej. Życzliwy słuchacz jest bezcenny i tak rzadki, jak biały kruk. Popadamy więc w ponure wizje, różne zazdrości, robaczywe myśli znajdują w nas wdzięczną pożywkę, w pobliżu przechadzają się smutki, czy stany depresyjne. Ludzie potrzebują relacji, żeby czuć się bezpiecznie. To nie oznacza, że zawsze ma być przyjemnie, dokładnie tak jak sobie wyobrażamy i racja zawsze ma być po naszej stronie. Ta relacja to pewność, że wprawdzie jestem beznadziejna, żałosna, brzydka czy gruba, bez kasy, czy perspektyw, ty mój życzliwy człowieku stoisz przy mnie i to wszystko co wcześniej o sobie napisałam, nie ma dla ciebie większego znaczenia.
Często jeździmy rodzinnie i przyjacielsko (bo na szczęście mamy z kim i dokąd) w miejsca oswojone i będące charakterem jakby naszym kolejnym domem. I taka konstatacja mi się nasuwa: fotografujemy miejsca, nakręcamy widoczki, ale w takich proporcjach 30% utrwalania, 70% podziwiania, porównywania, przypominania, gdzie było jakoś podobnie lub zgoła przeciwnie. Wciąż mam pod powiekami róże z ogrodu Tito w Bled, aleję platanową w Bekecsabie, nenufary w Heviz, wąwóz Vikos, różowe jezioro w Pacir, dolinę młynów Rastoke, czy graffiti w Erriadh. I na szczęście wiele, wiele innych wspaniałych, niezapomnianych widoczków i wspomnień mieszka w mojej pamięci. Ale najwspanialsze jest to, że wszędzie tam byłam nie tylko ze sprzętem do utrwalania, ale z osobami, które są ze mną, dobrze mi życzą i wspierają mnie. Byłam z własną hodowlą białych kruków.